[columnize]Autor: Gosia Szwed
J ak to jest, że w pewnym wieku zamiast cieszyć się z przemijania czasu, nagle w oku łezka się kręci? Kiedy następuje wewnętrzny przełom i zaczynamy z nostalgią wyrażać się o przeszłości? Kiedy pęka mydlana bańka i już wiemy, że świat to nie bajka, za rogiem nie czeka na nas książę na białym koniu, nie zawsze będziemy mieć piękne, długie włosy, które ktoś nam skrzętnie ułoży w warkocz?
Każdy niemal Polak dorastał w rodzinie, którą dziś uznalibyśmy za patologiczną lub co najmniej postępującą niezgodnie z przepisami na wychowanie dziecka ze współczesnych podręczników. Nasi rodzice bowiem nie bardzo przejmowali się niespodziewaną wizytą opieki społecznej. Dzieci wybijały okna, rodzice naprawiali szkody. Woda utleniona zabijała bakterie w ranach ciętych, była niezawodna na otarcia, których każdy z nas miał miliony. Siniaki? Kto pamięta grę w gumę, samodzielną jazdę na dwukołowym rowerku, który z dumą przynieśli nam rodzice jak wkroczyliśmy w tzw. szczenięcy wiek szkolny. Pierwsza karta rowerowa, gra w klasy, zwisy na trzepaku. Wszystko to generowało mnóstwo niezapomnianych siniaków, im więcej, tym lepiej. Kilka minut płaczu, a później duma. Im bardziej był rozległy i przeistaczał się z barwy fioletowej na żółtą, zieloną, tym lepiej. Nikt naszych rodziców nie oskarżał o zaniedbanie, o znęcanie się nad dziećmi, siniaki nosili wszyscy z nieukrywaną dumą. Nie wypadało ich nie mieć. Dziś każdy przejaw dobrej zabawy budzi niepokój rodziców, szkoły, włącza czerwone lampki w głowach nauczycieli. Kiedyś dziecku do głowy nie przyszło, żeby zadzwonić na policję, upomnieć się o sprawiedliwość. Milicja to był wróg z pistoletem.
Do tego wszyscy byliśmy niepoprawni. Wyszukiwaliśmy krzewów i drzew owocowych, kradliśmy jabłka, gruszki, śliwki, czereśnie. Na wiosnę rabowaliśmy kiście bzu, wierzby ogałacaliśmy z „kotków”. Nieraz narażaliśmy się na krzyk sąsiada czy właściciela skradzionej zawartości koszyka, zdarzały się kuksańce, bywało że sąsiad przyłożył nam patykiem. Nikt nie uważał takiego zachowania za niewłaściwe, zarówno właściciel jabłek, jak i wyrostki godzili się na koleje nieubłaganego losu i świetnie planowali swoje strategie. Do tego w szkole były przerażające wielkie drewniane linijki, cyrkle i tym podobne gadżety, które nie zawsze służyły jedynie matematyczce. Mniej pokorna młodzież tygodniami nosiła ślady owych linii na swoich tyłkach i nikomu nie przychodziło do głowy, żeby wezwać child protection unit. Nie powiem, żebym akurat za tym tęskniła.
Bywając na wsi, pijaliśmy mleko prosto od krowy, które niepasteryzowane, pełne bakterii, tłuszczu, laktozy lądowało w naszych żołądkach i zaskakująco-nie powodowało rozległych alergii. Nigdy nie dostałam wysypki w wyniku nadużycia mleka świeżo wydojonego do wiadra, a później przelanego do mojego kubka. Dziś cierpię na nietolerancję laktozy, męczę się ze smakiem wysoko przetworzonego mleka, które z jakiegoś powodu jest zbierane w całym kraju w jedno miejsce, grzane i później mieszane z oddzielanym podczas procesu podgrzewania tłuszczem, który dodawany jest w procentach zapowiedzianych na opakowaniu. Dziś dzieci wierzą, że mleko pochodzi z supermarketu…i prawie mają rację. Do tego należy dołożyć jaja, po które biegaliśmy bezpośrednio do kurnika i nikt nie uprzedzał nas o salmonelli. Prosto z roweru, do kurnika, z kurnika do domu, jajko do garnka i jajeczko na miękko z żółtkiem koloru pomarańczowego lądowało w brzuszkach. Zaskakująco, nigdy nie zaraziłam się salmonellą, mimo że jaja wybierałam prosto spod kurzego tyłka. Dziś wyparzam większość jaj, które trafiają w moje ręce, dzieciom serwuję zgodnie z przepisami-jedynie dobrze ugotowane. Choć jako dziecko zrywałam z drzew jabłka i śliwki, od razu umieszczając je w otworze gębowym, dziś dokładnie myję każdą sztukę z wosków, chemikaliów, bo przecież nie z brudu bo jabłka świecą z daleka czystością.
Pamiętacie jak z dziadkiem, wujkiem, tatą szliście na grzyby? Chyba każdy z nas był podekscytowany wyprawą o 6 rano do lasu. Czy ktoś się przejmował, że grzyby to mikroklimat lasu, że nie można ich zbierać bo zaburzamy ekosystem? Z dumą nieśliśmy prawdziwka, szukaliśmy podgrzybków, koźlaków, a nawet kurek, które np. w Wielkiej Brytanii uznane by były za grzyby trujące. Nigdy nie zapomnę wypraw do Borów Tucholskich, gdzie rósł grzyb na grzybie i wynosiliśmy z lasu całe wiadra, dla wszystkich starczało. W Anglii za ten proceder moglibyśmy wylądować w więzieniu, bowiem prawo stanowi, że grzyb to własność lasu. Wieczorem jedliśmy grzybki w śmietanie (prawdziwej, bez skrobi, gum guar, wzmacniaczy smaku i zapachu). Rano jajecznicę na kurkach. Cała rodzina czyściła owoce lasu, żeby w zimie każdy mógł skosztować marynowanego grzybka i zjeść grzybową zupę na Wigilię, a po wyprawie upajać się smakiem pierogów z jagodami. Jagody i jeżyny natomiast jedliśmy z pasją prosto z krzaka, naprawdę nie zwracał nikt uwagi na zagrożenie płynące z odchodów dzikich zwierząt, listerię. Na widok dzikiego zwierza wszyscy biegli go zobaczyć zamiast uciekać w popłochu przed wścieklizną. Owoce prosto z krzaka, z pobliskiego warzywniaka, sok wyciśnięty przez babcię, sokowirówki, dżemy. To było nasze 5 a day! Zdrowe, świeże, brudne niekiedy, bo natura zamiast woskiem czasem wypiękniła owoce błotkiem, piaskiem lub deszczem. Nasze eskapady najwyżej kończyły się jednodniową sraczką, której nikt nie leczył loperamidem, najwyżej węglem, który był dodatkową atrakcją bo wszystko brudził na czarno.
A’propos brudzenia. Kiedy malowaliśmy farbami, nie zabezpieczano stołów matami, nie zakładano specjalnych fartuszków, nie wykładano teorii health& safety przy używaniu farb czy toksycznych klejów. Prawie każdy z nas choć raz w życiu spróbował plasteliny, połknął gumę do żucia, która przecież nie była przeznaczona dla dzieci. Na pewno nikt nie wybielał nimi zębów, nie poprawiał oddechu. Nafaszerowane były chemią, prawdziwym cukrem, psuły zęby, a ich opakowania stanowiły wysoko pożądaną kolekcję papierków i naklejek, wymienianych w kolektywie przyjaciół z podwórka. Kto dziś zwraca uwagę na opakowanie gumy do żucia? Z pasją mazaliśmy kredami po chodniku i nikt nie przestrzegał nas przed nadjeżdżającym samochodem. Wszyscy mieliśmy dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy. Mimo, że biegaliśmy po ulicach sami, bawiliśmy się zapałkami, nikt nie umieszczał znaków „uwaga na dzieci”, mało kto wpadał pod samochód. Za krzakami nie czaili się cyganie, którzy mogą porwać dzieci. Czuliśmy się szczęśliwi, uśmiechaliśmy się częściej, mimo że przebywaliśmy dużo z rodzinami, a nie Xboxem, czy zestawem bajek Disneya. Natomiast ukazanie się każdej historii Disneya celebrowaliśmy z namaszczeniem, wybierając się grupowo do kina, nie 3D, bez Dolby Digital Sound, bez klimatyzacji. Siedzieliśmy wpatrzeni w magię obrazu, mimo że nie było popcornu, niewygodne krzesła, krzyki dzieci obok. Byliśmy szczęśliwsi mimo, że mieliśmy mniej.
Do parku braliśmy parówki, kotlety, na wycieczkę jajka, pomidory, herbatę w termosie, kanapki. Nikt nie martwił się czy po drodze będzie McDonald czy chociaż przydrożny zajazd z toaletą i menu z 30 potrawami z całego świata. Dziś parówki przypominają zamierzchłą zawartość śmietnika pomieszaną z sojową masą, jaja pochodzą w większości od nieszczęśliwych kur, które nigdy nie widziały nawet trawy czy ziarna zbóż, stłoczone w klatkach lub na w salce, gdzie wydziobują sobie pióra. Pomidory nigdy nie widziały słońca, pędzone na taśmie lądują w supermarkecie wybłyszczone, idealnie okrągłe, bez smaku. Termosów jak na lekarstwo, można je znaleźć jedynie w sklepach campingowych. Nikogo już nie cieszy podła herbata zaparzona rano z cytryną, pita 5 godzin później. Kiedyś mama wysadzała nas na trawie, w krzakach, gdziekolwiek, bez pottete, bez i specjalnych torebek. Nikt się nie martwił o odpowiednie przygotowanie do potty training, do psychologicznego opanowania sztuki empatii dla dwu/trzylatka, który uczy się oddawania moczu. Mimo wszystko wszyscy umiemy magicznie korzystać z toalety i nikt z nas nie miał notki w szkole, że należy się przygotować kilkulatka do tej czynności w szkole. My nauczyliśmy się nawet korzystać z gazet bo często brakowało toaletowego papieru, natomiast ten dostępny w niczym nie przypominał czterowarstwowego, perforowanego, zapachowego papieru w kolorze niebieskim lub brzoskwiniowym, z domieszką shea butter. A czy dziś jakakolwiek mama wyobraża sobie życie bez mokrych chusteczek i mięciutkiego papieru? Mimo wszystko nasze tyłki stały się wrażliwsze i coraz częściej mamy problemy z jelitami, wysoko przetworzona żywność, która już nie jest uprawiana a pędzona i popędzana, dziurawi nasze wnętrza, doprowadza do nowotworów.
W szkole nikt się z nami nie „cackał”. Zaliczaliśmy odmiany przez przypadki na ocenę, stojąc przed całą klasą, tak też recytowaliśmy Mickiewicza, czy śpiewaliśmy hymn. Nikt nie dbał o to czy dorośniemy z poczuciem własnej wartości czy jako garstka kompleksów, spowodowana nadmierną ekspozycją publiczną i „ochrzanem” polonistki, która spodziewała się wykucia na pamięć wyjątków i że „uje” się nie kreskuje, że biernik to nie dopełniacz. Dyktanda były co najmniej raz w miesiącu i dyslektycy dostawali za nie dwóje. Psycholog i pedagog szkolny wkraczali do akcji tylko w skrajnych przypadkach. Problemy z kolegami załatwialiśmy kocówą bądź nie odzywaniem się przez tydzień.
W klasie krążyły pamiętniki zwane „Złote myśli”, gdzie wszyscy wpisywali odpowiedzi na pytania. Był to sposób na zdobycie wiadomości na temat sympatii, do której wzdychało się miesiącami. Nie było sekstingu, nie wypadało dziewczynce poprosić chłopca o chodzenie. Nie było Facebooka, Twittera, a za to ludzie ze sobą rozmawiali. Rodzice urządzali imprezy, zapraszali sąsiadów, szykowali sałatki, mrozili wódkę, gotowali bigos. Dzieci w tym czasie biegały po dworze, gotując zupy z kwiatów,liści, trawy i błota. Zdarzało nam się dodać dżdżownicę. Co odważniejsi podpijali alkohol z kieliszków pozostawionych przez dorosłych. W zimie zamiast lodów z Maca, lizaliśmy sople lodu, pogryzając śniegiem. Nikt nie ucierpiał, rodziców nikt nie skazał, a dzieci miały się pysznie. Rany kłute, kiedy weszliśmy na zardzewiałego gwoździa, były zaklejane plastrem, przemywane wodą. Wejście na szpilkę to była nasza codzienność. W końcu niemal każda mama szyła, w Polsce nie nosiło się designerów, za to powszechne były wykroje z niemieckiej Burdy i dzierganie ręczne na drutach i szydełku.
Nigdy nie zapomnę jak po nocach mama szyła stroje na bal przebierańców, czy nową sukienkę, przerabiając swoją starą ślubną i koktajlową, albo letnią sprzed 5 sezonów. Kiedyś ciuchy się bowiem szanowało. Nosiło się je latami, nie zważając na modę z ekranu, raczej dumnie doczepiając dodatki, falbanki, czy ręcznie robione kwiaty. Nikt naszych rodziców nie oskarżał z to o zaniedbanie. Piękny strój wykonany przez mamę napawał dumą, nie wstydem jak dziś. Kapelusz z krepiny to dopiero było coś. Nikt nie biegał w panice przed balem jak dziś, żeby dostać strój księżniczki z najnowszej bajki.
Starsze dzieci opiekowały się młodszymi i nie było z tym żadnych problemów. Siostry odbierały i opiekowały się rodzeństwem w wieku lat 10ciu i nikt nie sprawdzał czy są bezpieczni bo mama musiała zostać w pracy do 17stej. Brat nosił spodnie po siostrze i nie było w tym nic niestosownego. Pokolenia donaszały ciuchy po starszych, po rodzeństwie, po sąsiadach i wszystko było w porządku. Podobnie było z podręcznikami. Mało kto marzył o nowych książkach. W kilometrowych kolejkach stało się po używane podręczniki pod koniec każdego sierpnia. Kolejki zresztą to była nasza codzienność. Nikt się temu nie dziwił, a jej długość świadczyła raczej o jakości towaru. Dziś supermarkety pękają w szwach od towarów, traktujemy je niemal jak świątynie, są naszym źródłem inspiracji, magazynem, restauracją, centrum rozrywki, duchowym miejscem kultu pieniądza. W kolejce stoi się najwyżej po nowego Iphona, torbę Wittchena w Biedronce, czy na otwarcie Nexta w pierwszym dniu wyprzedaży.
Kiedyś dzieciaki biegały nago po całej wsi i nikt się tym nie obruszał. Kąpiele w jednej wannie rodzeństwa różnej płci też nie miały zdrożnego zabarwienia.
Opalaliśmy się bez filtrów, w pełnym słońcu, oparzenia traktując masłem lub maślanką. Nie było kultu ciała w suchej postaci. Za nutellę służył nam smalec i ogórek kiszony, w górach oscypek z żurawiną, frytki kroiła babcia i wrzucała na głęboki olej, podobnie jak chleb maczany w jajku. Śniadania były równie wyszukane. Któż z nas nie pamięta kaszy manny z cukrem czy środka starej bułki maczanej w mleku, które z rana przynosił mleczarz i stawiał na progu. Na take away można było najwyżej zamówić jajko w majonezie, serwowano też niezapomniane zapiekanki z pieczarkami, bułki z pieczarkami, wersji de lux z parówką. Najlepsze restauracje nazywały się bar mleczny. Klientela waliła drzwiami i oknami. Rozgotowany kompot z wiśni, pierogi leniwe, kotlety mielone, ziemniaki ze skwarkami, kefir, chleb ze szczypiorkiem i solą, fasolka szparagowa z toną bułki i masła- oto repertuar na którym wyrośliśmy. Wszyscy byli zachwyceni domowym menu, nie liczyli na rewolucje Magdy Gessler czy Gordona Ramsaya. Tak było dobrze i smacznie. A jak dziecko się sprzeciwiało, to miała je zabrać wiedźma lub dziad. Tak miało być, tak było dobrze, znajomo i bezpiecznie.
I wszystko to wspominam dziś z łezką w oku choć marzyłam o kolorowym Bravo, chciałam wtedy żyć jak te nastolatki z journala. Jako dziecko chciałam mieć lalkę bobasa, która siusia, marzyłam o plastikowej kuchni i domku dla lalek, o mężu dla Barbie, a miałam jedną, wymarzoną z Pewexu i dwa pudełka klocków Lego kupione za talony w Baltonie.
Moje dzieci dziś mają wszystko to, czego ja nie miałam i wciąż się nudzą. Wciąż najlepiej bawią się sznurkami, kawałkiem papieru, rolką po papierze toaletowym, kocem zarzuconym na krzesła, który służy im za namiot. Najchętniej bawiły by się zapałkami, ale te akurat służą nam jedynie do zachowanej sztuki budowania rzeźb z kasztanów. Z parku wracamy z naręczem liści mimo że kolekcja Barbie się powiększa nieubłaganie. Brzuchy kochają parówki, jajecznicę i mleko, choć to dzisiejsze nawet obok niego nie stało. Nigdy nie zaznają smaku świeżo przygotowanego masła, rozgotowanych leniwych i rozwodnionego kompotu. Nie pobiegną same na żadną budowę, nikt nie pogoni ich za kradzież jabłek. Nie zbiorą jagód na pierogi, nie mają pojęcia co to wycieczka na grzyby w kaloszach o świcie. Mam wrażenie, że wszystkie są nieco pogubione, że ciężko jest im ustalić w życiu priorytety, skupić się na jednej czynności, docenić rodzinę i wartość prawdziwej przyjaźni. Mimo niezwykle niepedagogicznych metod wychowawczych naszych rodziców, byliśmy szczęśliwi, nie mieliśmy sztucznie generowanego zestawu potrzeb, które zwiększały się po obejrzeniu każdego bloku reklamowego. Ludzie czuli się zdrowsi bo nie wiedzieli o istnieniu wielu chorób. Nie wiedzieli też czego potrzebują i dlaczego, ba nawet nie wiedzieli, że czegoś im brakuje. Wolny wybór zmusił nas wszystkich do myślenia, tylko myśl się nie rozwinęła, wciąż u wielu ludzi pozostała w dawnych czasach, w dawnym porządku kiedy ograniczenia czyhały na każdym kroku.
Niestety to tylko dowodzi tezy, że nawet jeśli dasz człowiekowi wszystko czego pragnie, wciąż znajdzie coś czego nie ma i będzie tęsknił za czasem kiedy mógł żyć w świecie marzeń, mieć do czego dążyć lub się czemu sprzeciwiać. Wystarczy spojrzeć na wszystkich „światłych” działaczy dziś, którzy za nic nie chcą zaakceptować świata, w którym panowie i panie mają równe prawa, w którym nieistotne jest to z kim sypiasz, ale czy nikomu przy okazji nie wyrządzasz krzywdy i faktu, że dzieci nie należą do rodziców a są oddzielnymi bytami, którymi trzeba się opiekować. Wciąż w wielu krajach toczy się walka o egzekucję praw do życia i bycia, do bycia równoprawnym członkiem społeczeństwa, wolnym od przemocy, narzucanych wyborów środowiskowych, do małżeństwa w wieku dostosowanym do dojrzałości umysłu, do świadomego i równoprawnego wyboru miejsca do pracy i życia. Tylko czy jeśli świat byłby wolny od jakikolwiek ograniczeń, wszyscy robili by to co chcieli, ziemia byłaby szczęśliwszym miejscem do życia? Wszyscy jesteśmy wciąż tymi samymi dziećmi, które czasami potrzebują czasami kuksańca sąsiada, podniesionego głosu, żeby odrobić lekcje i nagrody za dobre postępowanie. Paradoksalnie w dzisiejszym świecie dziecko ma jednak dużo mniej wolności, czuje się bardziej jak na farmie jaj, gdzie każdy dziobie każdego w pogoni za najlepszym ziarnem.
[/columnize]