Dzień Matki 

12 am– Syn się wije, wrzeszczy, obudził się w łożeczku. Właśnie trwa wdrażanie sliping rutin. Ma spać u „siebie” i na zawołanie. Wdrożenie planu ma trwać dni 10. Jesteśmy w dniu nr 8. Syn robi postępy- nie daje się położyć nawet na 5 minut, choć na początku planu spał do 12 w nocy. Dostaje histerii, spazmów, robi wielkie, przerażone oczy i się krztusi. Usypiam, bujam, silę się na śpiewanie. Zasypia w ramionach, kładę do łóżeczka. Atak. Budzi się natychmiast i wpada w histerię. Historia się powtarza razy 6. Dochodzi 2 am. Kapituluję, zasypiam z synem w ramionach we własnym łożku. Pieprzyć rutin.

6 am– Syn się budzi, wspina na mój brzuch i zmienia pozycję co 3 sekundy. Już wyczuwam instynktownie, że jego czas drzemki chyli się ku końcowi. Dopełza do mojej twarzy, wydrapuje mi oczy, które mimo woli otwieram. Wita mnie wielki uśmiech nr 5. Osiągnął cel. Matka nie już nie udaje, że śpi, będzie zabawa. Powstaje ponad moją głową i zaczyna tańce, przy okazji sprawdzając jaką sprawia mi przyjemność swoją radosną postawą życiową. Mama się uśmiecha, no przecież jak może się złościć na kogoś, kto tak pięknie tańczy, nieważne, że wyrywa przy tym pukiel maminych włosów, stepując właśnie na nich. Dochodzi  7am.

7.30 am– Pojawia się trzyletnia córka. Przychodzi z przyjacielem- wielkim wielbłądem, który akurat dziś udaje psa. Obydwoje lądują na moim brzuchu. Pamiątka z Maroka tylko wypełnia miejsce pomiędzy dziećmi, które upodobały sobie moje organy jako poduszkę. To się nazywa ataczment parenting.Około 8 am padamy po serii kises end kadls.

9 am – Syn ponownie wydrapuje mi oczy. Dość już tego leniuchowania. Dzień Matki czy Boże Narodzenie trzeba wstawać, dać jeść, bawić się w konia, Piękną i Bestię, lekarza, sklepową, być bębenkiem i przedmiotem odkryć rocznego syna.

10 am– Nadciąga nastolatka. Dostaję laurkę. Piękna więc się wzruszam. Następnie śniadania, dla każdego inne, próby kombinowania wspólnego mianownika są jak gaszenie pożaru na pomocą zapałek. Jedno chce jajko- jajka nie ma, drugie- kaszkę, kaszka ulubiona się skończyła, trzecie narzeka, że pieczywo nieświeże. Nastaje czas zabawy. Wyłączam się po pół godziny i próbuję pracować. Jedno dziecko na jednym kolanie po 5 minutach, drugie na drugim kolanie po 10 minutach. „Mamo włącz film na komputerze, mamo daj pić, mamo pobaw się ze mną w konia, mamo daj cycka, mamo wiesz przyjaciółka przyjaciółki zakochała się w jej chłopaku i co teraz, nikt jej nie lubi, jest afera…”

12 pm– Pora na lunch. Będzie lazania i napoleonka. Wyścig z czasem się zaczyna. Mięso się smaży, szpinak dodaje, płaty makaronowe, gdzie są płaty? Są. Woda bulgoce. Ciasto francuskie nie chce się odlepić od folii i przykleić do papieru do pieczenia. Trudno, pół ląduje w koszu. Drugie pół w piecu. W połowie procesu pieczenia zdaję sobie sprawę, że nie nabiłam ciasta widelcem, nie posmarowałam jajkiem. Ciasto nie rośnie. Płaty makaronowe gotowe. Odlewam, pół garnka wrzątku ląduje na podłodze w pobliżu moich stóp. Trudno, odlane, stopy uratowane. Sos gotowy, makaron też, kuchnia pływa. Ciasto francuskie się przypala. Trzeba zrobić nadzienie do napoleonki. Doskonale, nie ma mleka. Grzebanina po szafkach kończy się zbawieniem. Znalezione- skondensowane. Napoleonka uratowana!

2 pm– Napoleonka przypomina starego, rozklapcianego kapcia ale smakuje wybornie. Z braku waniliowej esencji, dodałam migdałową. Smakuje…marcepanem. Lazania doskonała, w ostatniej fazie okazało się, że ktoś zjadł żólty ser, zastąpiłam zatem nieco innym. Zamiast bazylii w sosie pływa taragon, koperek  i szpinak. Dzieci zadowolone, jedzą ze smakiem. Ja już straciłam apetytJ

4 pm– Faza agonalna. Zazwyczaj ta godzina to faza kryzysowa. Dzieci już są marudne, ja ledwo trzymam  oczy otwarte. Wciąż jednak mam być koniem, choć zazwyczaj narzucam rolę pacjentki. Padam na kanapę i udaję, że potrzebuję pilnej pomocy lekarskiej. Dziś pomoc obejmowała operację na otwartym brzuchu z pomocą wszelkich urządzeń plastikowych, zakończona położeniem się młodej pani doktor na tymże brzuchu w celu udawania, że jest moim płodem i wzbogaceniu wrażeń w postaci wspinaczki na moją twarz w wydaniu syna.

6 pm– Zerkam nerwowo na zegary. Herbatki, ciasteczka, jabłuszka…Wkrótce czas najt rutin. Wykończeni udajemy się do wanny.

7 pm– Wanna i niekończąca się zabawa. Piana jest wszędzie, łazienka tonie. Dzieci mają wodny park. W końcu nastaje upragniony czas najt rutin.

7.45 pm– Syn zasypia w ramionach. Kładę w łożeczku, histeria. Usypiam. Kładę w łożeczku, histeria. Sytuacja powtarza się razy 6. Kapituluję. Usypiam syna w swoim łożku. Śpi. W międzyczasie córka skacze z góry na dół, śpiewając „ I like to move it, move it” (piosenka z filmu „Madagaskar”), przy ostatnim schodku zmieniając arię na „..there is some more than this provincial life..” ( sentencja z „Pięknej i Bestii”). Cudem powstrzymuję się od wybuchu śmiechu. Syn się budzi i z miną zdobywcy, daje mi w prezencie swój najpiekniejszy uśmiech. W końcu zasypia ze stopą na mojej twarzy. Wybrałam sobie ataczment parenting, to mam. Czuję się jak MAMA PORAŻKA. Sliping habits zdaje się pozostaną niezmienione przez jakiś czas. Podobnie jak terroryzm moich małych dzielnych żołnierzy. Al Kaida przy nich to bułka z masłem.

Dzień matki- to jest właśnie codzienne moje święto i choć zakrawa na miano horroru połączonego z komedią, na nic w świecie nie zamieniłabym tych dni na żadne inne. Wariactwo? Tak, cukierek bez papierka czyli macierzyństwo bez kłamstwa i ozdobników. Najtrudniejsze zadanie kobiety. Wszystkim mamom spokojnej nocy życzęJ