Lepszy wróbel w garści czy gołąb na dachu?

Rodger przesłał mi wiadomość na Facebooku: Don’t settle for the second best, follow your heart not your head. Przeczytałam ją I już wiedziałam, kogo wybieram, wiedziałam, że każdy inny wybór byłby pomyłką. To dziwne jak czasami docierają do nas słowa rzucone ot tak sobie, znane i oklepane formułki. Gdy przeczytałam wiadomość Rodgera uzmysłowiłam sobie coś jeszcze, że wybierając Tima i przekonując się do tego, że mogę z nim być i mogę być szczęśliwa to spełnienie moich najgorszych obaw, że oto jestem z facetem tylko dlatego, że nie chcę być sama, ze boję się być sama. Poza tym ta cała afera z Facebookiem…
Ale chyba powinnam zacząć od początku. Tima poznałam przez mój ulubiony serwis randkowy, ulubiony, ponieważ jest darmowy, a który nazywa się ‘Mnóstwo ryb w morzu’. Jak sama nazwa sugeruje można liczyc na niczym nieograniczony wybór wśród większego lub mniejszego narybku. Ja osobiście preferuje duże ryby, w znaczeniu wysokie, muskularne lub szczupłe i których profil mówi więcej niż jestem luzak lubiący zabawić się w sobotę wieczorem w klubie przy piwie. 



Jako czynnik wysoce dyskwalifikujący 
klasyfikuję wyrażenie: „I’m up for fun or anything”. Ale może wrócę do Tima. Profil Tima był zachęcający. Po pierwsze Tim był wysoki, może nawet za wysoki przy 198 cm wzrostu, ale hej, w końcu nie można być aż tak wybrednym a poza tym nikt nie jest idealny. Do tego brunet – plus jak dla mnie. Duże niebieskie oczy, w których dostrzegłam ciepło i pozytywne iskierki. Jednym słowem wizualnie był ok. Mój typ. W długim i obszernym profilu Tim opisał, że jest gentlemanem, który otwiera przed kobietą drzwi, który lubi jak jego dama się wystroi, gdy wychodzą na kolację, że lubi się śmiać szczególnie, gdy są to lekko niegrzeczne żarty, które tylko oni będą rozumieć. So far so good. I do tego na jednym ze zdjęć Tim był z uroczym kotem. Czysty pieszczoch-biało-czarny mieszaniec. Spodobał mi się wiec dodałam go do moich ‘Ulubionych’, zastanawiając się czy do mnie napisze. Teraz tak – według mojej filozofii randkowej, słusznej czy też nie, nie piszę pierwsza do facetów. Jeżeli ktoś mi się podoba, dodaję go do ‘Ulubionych’. To wysyła jasny sygnał, że jestem zainteresowana, więc jeżeli facet podziela zainteresowanie może do mnie napisać. Ma nawet super wymówkę, bo w końcu jest moim ulubieńcem.



Dodałam go, po czym zupełnie o tym zapomniałam. Jak od tylu już miesięcy moje myśli znów opanował John. I tak jak „Lolita” Nabokova zaczyna się od Lolita światło mojego życia, płomieniu moich lędźwi, tak ja właśnie myślę o Johnie. Nie wiem, czemu ten właśnie cytat, zero związku, zero logiki, ale pewne rzeczy są przecież nielogiczne i w żaden sposób nie da się ich racjonalnie wytłumaczyć. A John milczał. Milczał już od tylu miesięcy. Dwóch dokładnie, a właściwie to ponad dwóch. Tęskniłam za jego muskularnymi ramionami, których tak kurczowo trzymałam się w intymnych momentach, za jego uśmiechem, za jego koszulami zawsze w kolorowe paski, za zmarszczkami wokół jego oczu. Tęskniłam za tym jak do mnie mówił używać czasami słów, których nie rozumiałam a wtedy on pytał: rozumiesz? A ja odpowiadałam, ze rozumiem kontekst, ale nie słowo wiec cierpliwie i najlepiej jak umiał tłumaczył mi słowo. Tęskniłam za nim. A on milczał. Dwa miesiące. Ach tak, pisałam już o tym…

Wiadomość od Tima dostałam dzień po tym jak dodałam go do Ulubieńców. Bardzo sympatyczny email mówiący, że jestem ładna i inteligentna i że gdzie ukrywałam się do tej pory. Że pewnie będę kobietą jego życia. To akurat, jak na mój gust, było lekką przesadą niemniej jednak parę miłych słów i komplementów dobrze wpłynęło na moje samopoczucie. Tim zdobył część mojego serca również tym, że od razu chciał się spotkać i podał mi swój numer telefonu. Konkretny i wie, czego chce pomyślałam sobie. Spodobał mi się. I tylko gdzieś z tyłu głowy przeleciała mi myśl: czy będzie tak fajny jak John? Czy będę w stanie aż w takim stopniu stracić dla niego głowę??


Popisaliśmy do siebie trochę smsów, parę razy porozmawialiśmy przez telefon. Kliknęliśmy i umówiliśmy się na niedzielę. Byłam zadowolona. Może w końcu jakiś konkretny i sensowny facet dla mnie??  Czułam jak rosła we mnie mała iskierka nadziei. W poniedziałek umówiłam się na niedzielę na randkę z Timem. We wtorek odezwał się John. Wrócił. Jedenastego stycznia dostałam życzenia noworoczne i zapytanie czy wszystko jest w porządku. Świat wirował i kręcił się coraz szybciej i szybciej. Tim. John. Tim. John… A niech to wszystko szlag!
Niedzielna randka z Timem była… Właśnie, jakiego użyć słowa? Udana? Fajna? Sympatyczna? Wszystkie określenia są jak najbardziej ok, a jednak każdemu z nich czegoś brakuje. I chyba o to właśnie chodzi. Bo było fajnie, bo dobrze się przy nim czułam i mieliśmy jedną z tych niekończących się rozmów, gdy jeden temat się kończy i automatycznie zaczyna następny, ale…. Czegoś brakowało, było zbyt słodko, zbyt przykładnie, zbyt…. Okropna jestem. Wiem. Tim w jednym z początkowych smsów napisał, że chce mi zaimponować, że chce wywrzeć na mnie dobre wrażenie, że chce abym go polubiła, bo on już mnie lubi. Tak więc w tamtą niedzielę naprawdę się postarał. Spotkaliśmy się na Waterloo, promem popłynęliśmy do Greenwich, poszliśmy do obserwatorium. W parku zjedliśmy sałatkę owocową, którą przyniósł Tim i wypiliśmy butelkę białego wina. Rozmawiałam z nim, patrzyłam na niego i myślałam, że jest ok, że fizycznie mi się podoba, że właściwie to mogłabym sobie wyobrazić, ze mogłabym się w nim zakochać…Tak właśnie, w ten dokładnie sposób. Że gdybym się postarała, gdybym się zmusiła, bo na pewno byłoby to dla mnie dobre, to może mogłabym się w nim zakochać. Żałosne. Przyznaję. Druga opcja. Zrealizowałabym wtedy drugą opcję. Na zakończenie wieczoru Tim mnie pocałował. Nie czułam nic. Absolutnie nic. I ten pocałunek… Pamiętam jak myślałam sobie, ze on ma takie ładne, pełne usta, takie usta jak bardzo lubię, że całując się z facetem, który ma takie usta powinnam czuć żar rozlewający się po całym ciele, dreszcze przechodzące wzdłuż pleców, zawirowanie w głowie… A nie czułam absolutnie nic. Umówiliśmy się na czwartek.

We wtorek spotkałam się z Johnem. Światłem mego życia, promieniem mych lędźwi. Przyjechał do mnie. Dwie butelki wina. Koszula w paski. Trzy miesiące. Ostatni raz widziałam go trzy miesiące temu. Wystroiłam się. Założyłam nową sukienkę. Spod łóżka wygrzebałam szpilki. Zrobiłam świeży makijaż. Spryskałam się jego ulubionymi Coco Madmoiselle. Chciałam być śliczna dla niego. Atrakcyjna. Czułam się ładna. Zobaczyłam go i zaczęliśmy się całować i wiedziałam, ze mnie chce. Że osiągnęłam zamierzony efekt. „You look so pretty” szeptał patrząc mi figlarnie w oczy. Całowaliśmy się, łapiąc okazjonalnie oddech i popijając wino a świat… Świat nie istniał. Byłam tylko ja i on i to co działo się miedzy nami. Chemia, iskry, szaleństwo. Jego muskularne ramiona nade mną. A potem leżałam patrząc na zmarszczki wokół jego błękitnych oczu…

A w czwartek na randce z Timem widziałam jego nijaką błękitna, nudną koszulę. Taką normalną i nijaką. Koszule Johna zawsze mają charakter. Na nim nabierają charakteru. I jak szliśmy wzdłuż High Street to zaczęłam dochodzic do wniosku, że chyba jednak był dla mnie za wysoki. John przy 193 centymetrach był oczywiście od samego początku idealny… Tim pochylił się, aby wyszeptać mi coś do ucha, a ja przed oczami widziałam pasiastą koszulę Jona.  Czy to wtedy dotarło do mnie, że nic z tego nie będzie? A jednak tamtego wieczoru bawiłam się dobrze. Śmialiśmy się z Timem, żartowaliśmy. Rozmawialiśmy o naszych hobby. Powiedziałam mu, ze interesuję się psychologią i że robiłam kursy hipnozy. Zaczęłam do niego mówić dla zabawy hipnotyczny językiem. W głośnym barze przy dudniącej muzyce i ludziach, którzy krzyczeli a nie rozmawiali. Po kilku koktajlach było to łatwe. I Tim prawie odleciał. Prawie. Odprowadził mnie na przystanek i znów pocałował. Nic. Zero. Null. Ugryzłam go, żeby coś poczuć, mając nadzieję, ze może to wywoła jakąś pasję, jakieś pożądanie. Ale Tim w dalszym ciągu delikatnie ‘głaskał’ swoimi ustami moje. Chciałam wyć z rozczarowania. Pocałunki Johna były gwałtowne i namiętne. Jakby chciał się w tym zatracić, stopić ze mną lub mnie pochłonąć. Ale nie chciałam myśleć o Jonie całując się z Timem. Odsunęłam sie od niego. Umówiliśmy się na niedzielę. Do trzech razy sztuka jak mówią.

W niedzielę obudziłam się z bólem brzucha. Kobiece dni. Za oknem lało. Super dzień na pidżama day. Tim. I wtedy dotarło do mnie, że wolę zostać w domu, oglądać filmy lub seriale niż jechać na randkę z Timem. Zły znak. Jeżeli taka bywała moja reakcja w przeszłości to był to dla mnie ewidentny sygnał, że to nie ten facet. Ale przecież z Timem było fajnie. Prawie fajnie. I prawie mogłabym się w nim zakochać. Prawie. Odwołałam randkę. Jaki facet polemizowałby z niepojętym dla niego bólem menstruacyjnym?? Żaden. Sim też nie protestował. Zadzwonił do mnie, aby życzyć mi szybkiego powrotu do pełni sił. Był rozżalony. Słyszałam to w jego głosie. I czułam się głupio i winna, że z nim tak gram. I nie wiedziałam jak z tego wybrnąć. Bo przecież według wyobrażenia Tima, ja i on byliśmy na jak najlepszej drodze do tego, aby zostać szczęśliwą parą. Ale to było tylko jego wyobrażenie, którego ja nie podzielałam. Przyszło mi do głowy, ze mogłabym ot tak po prostu przestać się do niego odzywać i nie odpowiadać na jego telefony czy też smsy. Tak jednak postępują tchórze, którzy nie mają śmiałości by powiedzieć prawdę. Wiedziałam, ze tak nie zrobię. A z drugiej strony nie chciałam mówić Timowi, że nie jest TYM facetem, bo TYM facetem już od dawna jest John. John, który według mojego mniemania mnie nie chce. Rozwiązanie znalazło się samo i przyszło do mnie z zupełnie nieoczekiwanej strony.

Facebook. Wirtualny świat, wirtualnych pseudo przyjaciół. Zdjęcia. Walls. Apdejty. Czy to słowo już weszło do języka polskiego? W ową menstruacyjną niedzielę Tim zaprzyjaźnił się ze mną na Facebooku. Wiec gdzieś pomiędzy jednym a drugim odcinkiem Gossip Girl lub Greys Anatomy weszłam sobie na jego profil. Były tam linki do różnych technicznych nowości związanych z jego pracą, parę housowych clipów z You Tube, kilka apdejts o wieczorach aut i… I byłam tam ja. Wpis ze środy przed naszą randką głosił, ze Tim ‘needs a shag’. Hmmmm, miłe pomyślałąm sarkastycznie. Zrozumiałam, dlaczego kilka razy wspomniał, ze w czwartek moglibyśmy się spotkać u niego a on ugotowałby dla mnie przepyszną kolację. Nie zgodziłam sie wtedy. Randka w domu zazwyczaj oznacza jedno. I nie pomyliłam się. Zwiedzałam dalej. Wpis z czwartku brzmiał: „No więc jestem na randce z tą dziewczyną, która nie tylko jest master NLP, ale i potrafi zahipnotyzować a i tak udało mi się przekonać ja do kupienia nam drinków. Czytając powoli zaczynałam się czuć nieswojo. Kupiłam drinki, bo była moja kolejka. Po prostu. Bez przekonywania. Hmmm. I wtedy mnie olśniło, żeby sprawdzić, o której Tim zrobił wpis. 20:21. A więc dokładnie wtedy, kiedy kupowałam drinki. Czułam niesmak, który przerodził się w obrzydzenie, gdy przeczytałam komentarz jednego z jego przyjaciół. „Czy jak ona usiądzie przed lustrem to zahipnotyzuje sama siebie?? 

Ona może być ciężki orzech do zgryzienia, ale wtedy zawsze możesz jej wrzucić do drinka pigułkę Rohypnol. I wytrzeć się w jej zasłony.” Zrobiło mi się niedobrze szczególnie po tym ostatnim komentarzu. Wiem. Napisał to jego przyjaciel, czyż jednak nie jedno z powiedzeń nie mówi „Z kim przestajesz takim się stajesz”? I pomimo tego, że do tamtego momentu sporadycznie zaglądałam na Facebooka a jeszcze rzadziej apdejtowałam mój profil, tym razem postanowiłam wrzucić komentarz. Po polsku. Napisałam, ze nie rozumiem skąd u ludzi bierze się ta potrzeba do ciągłego powiadamiania innych o swoim życiu. Że chłopak, z którym byłam na randce w trakcie randki robi apdejt o randce. I dodałam, że właśnie stracił jakieś 100 punktów. Moim znajomym spodobał się wpis. Timowi nie. Wrzucił go w Google Translator i przetłumaczył sobie. Po czym napisał do mnie, że od jakiego poziomu zaczęła się punktacja i że dlaczego stracił i w ogóle, że to bardzo nieładnie z mojej strony pisać o nim w moim własnym języku, którego on nie rozumie. Chciałam krzyczeć: Excuse me?!?! A z jego strony to było cool pisać o mnie i pozwalać na to by jego koledzy sugerowali użycie pigułki gwałtu, tak? I ok było napisać na dzień przed spotkaniem ze mną, ze Tim potrzebuje kogoś przelecieć. Hipokryzja. To jednak nie był jeszcze koniec. Tim napisał, że nie ma pojęcia, w którym momencie to wszystko poszło tak bardzo źle, i że nie powinien mnie dodawać jako przyjaciela na FB, bo wtedy wszystko potoczyłoby się do przodu i byłoby ok. I że w przyszłości nie popełni tego błędu ponownie.  Nie wierzyłam w to, co czytałam. On dalej nie rozumiał, o co chodziło. Więc mu wyjaśniłam, że pewne sfery życia są intymne, że nie ma potrzeby opowiadać o nich całemu światu i wysłuchiwać opinii całego świata na ich temat. Ze takie sfery życia dzieli się z najbliższymi przyjaciółmi, a nie tak zwanymi przyjaciółmi z Facebooka… I tak dalej i tak dalej. Po czym z nim skończyłam. Facebook. Rozwiązanie przyszło do mnie samo. Kto by się spodziewał?

Gdzieś na koniec tej historii napisał do mnie Rodger, który był moim dive buddy jak nurkowaliśmy dwa lata temu w Egipcie. Opisałam mu historię. O Timie. I o Johnie. I wtedy dał mi radę, która tak głęboko zapadła mi do głowy. A może serca??
John, jak zwykle po spotkaniu zdystansował się. Na jak długo tym razem??
Znów sostałam sama. Wiedziona przekorną naturą zrobiłam apdejt na Facebooku: Lepszy wróbel w garści czy gołąb na dachu?? Udusiłam wróbla a gołąb odleciał. A mówią tutaj: You can’t kill two birds with one stone. Of course you canJ

BS INGLE