Maja Szymczyk na codzień mieszka w Wielkiej Brytanii. Jej wolna, artystyczna dusza sprawia, że nie umie pozostać w jednym miejscu na bardzo długo. Uwielbia podróżować, poznawać nowych ludzi, miejsca i dzięki wrodzonej odwadze realizuje swoje marzenia. Maja wybrała życie freelancerki, nie związała się z żadnym koncernem ani miejscem na stałe. Jest piosenkarką, modelką, miłośniczką herbaty, aktorką, dziennikarką i oczywiście globtroterem. Z Lejdiz Magazine zwiazana od początku jego powstania w 2010. 
Dziś opowie Wam o swojej przygodzie w Tajlandii.

Wymuszone wakacje

Czasami wakacje bywają wymuszone… Nagle znienacka tracimy kontakt z telefonem, internetem,  nie możemy sprawdzić co znajomi napisali na facebooku. Ciekawość, stres i niecierpliwość potrafią być przyczyną stresu. No właśnie… a przecież mieliśmy odpocząć. 

Czasem dobrze jeśli kontakt  z technologią zostanie ucięty dzięki psikusowi losu. Mnie tak przydarzylo sie w Tajlandii, na początku grudnia zeszlego roku 2011. Pojechalam tam na zaledwie na tydzień. W Malezji bylam juz dobre cztery miesiące, i choć wydawałoby się, że był to pobyt wakacyjny całkowicie, pisanie piosenek, występy i podróże do miejsc, gdzie występowałam z lokalnymi muzykami też potrafią zestresować. Takie jest niestety albo stety życie tzw ‘ freelancera’ czyli wolnego strzelca, ze każdy dzien czy to piątek, świątek czy niedziela może być dniem pracy, dniem wypoczynku (a raczej dniem ‘bez zarobku’) albo dniem w łóżku (czyli niepłatnym chorobowym). Dlatego czasami probujemy połączyć przyjemne z pożytecznym.


      Do Tajlandii pojechałam właśnie dlatego. Znajomy zaprosił mnie na parę dni, więc planowalam w ciągu dnia posiedzieć trochę przy laptopie, a od popoludnia cieszyć się urokami Tajlandii-  masazem, tania kolacja i spacery po plaży. Coż za doskonała wizja!… No właśnie, problem w tym, że kiedy po dwudziestu trzech godzinach w autobusie dotarłam na miejsce, zorientowalam się, że kabel do laptopa zostal w Starbucksie, w Kuala Lumpur. Oops… Teoretycznie są kafejki – ale siedziec w kafejce, a siedzieć z własnym laptopem w kawiarni na plaży, laptopem ktory ma wszystkie szkice i dokumenty, to nie to samo.

      Mój nowozaczęty blog, który uzupełniałam parokrotnie na dzień, musiał zaczekać. Och jak bolało! Och jak bylo mi trudno: pierwszy dzień i nie mogę sprawdzić konta mailowego na własnym, nowiutkim komputerze, czy ktoś przeszedł coś bardziej bolesnego? Żałosne, prawda? Ale jak się zastanowić wiele z nas ma syndrom uzależnienia internetowo-laptowo-facebookowego.
     Przechodzilam odwyk przymusowy bardzo boleśnie, poszukiwania nowego kabla skończyły się na jedynej na wyspie (bylam na Koh Samui) mini kawiarni, która “mogłaby go sprowadzić za ogromną kwotę i to dopiero na za cztery dni… Spoglądanie na moje bejbi – nowo zakupiony mini netbook doprowadzało mnie do łez. Po dwudziestu czterech godzinach, ból przerodził się w akceptację i planowanie co dalej. 
Skoro nie mogłam pracować, cóż –nie mialam wyboru, trzeba było korzystać z tego co mialam przed sobą!
Wypożyczyłam więc rower i przez następne pięć dni zjezdziłam na nim prawie wszystkie drogi na mojej części wyspy. Znaleziona po drodze księgarnia pozwolila mi zakupić nową książkę Paula Coelho, którą ‘połknęłam’ w te wlaśnie pięć dni. Dzięki tej wędrówce poznalam także, siedząc i czytając  na rogach w przydrożnch knajpkach, paru wspanialych ludzi m.in. A. z USA, z którym wybraliśmy się pewnego dnia na przejazdżkę jego motocyklem dookoła całej wyspy. 
Co wieczór zamiast blogowania zasiadałam w jedynej na wyspie, starej restauracji serwującej m.inn. filmy na kolacje.Razem z poznanym Szwajcarem spędziliśmy tam, przy starych i niekoniecznie najlepszych acz zabawnych produkjach klasy B, wiele sympatycznych chwil. Blogowanie niestety powaznie ucierpiało na braku kabla, ale myślę, że bardzo dobrze mojemu organizmowi zrobił czas bez komputera. Po raz pierwszy od miesiąca w Tajlandi nie miałam żadnych problemów ze snem.
Internet i mozliwość kontaktu ze światem w każdej sekundzie na pewno należy do blogosławieństw dwudziestego pierwszego wieku. Jednak jego brak czasami moze byc takze darem od losu. Dlatego na koniec  życzę Wam, byście czasami,świadomie porzuciły telefon, laptopa na stole w domu, i cieszyły się realnym życiem, a nie tym na ekranie.

Pozdrawiam – Maja Sz