O tym jak przeczytałam kolejną stronę w księdze życia…


Zazwyczaj wybierając się w podróż, spodziewamy się czegoś nowego, ciekawego, ekscytującego, i przede wszystkim pozytywnego! Już wieki temu, święty Augustyn rzekł „iż świat jest jak wielka księga, a ten kto nie podróżuje czyta z tej księgi tylko jedna stronę”.
W tym akurat punkcie zgadzam się ze świętym podróżnikiem całkowicie – podróże kształcą, otwierają na nowe horyzonty, dodają energii, radości i wrażeń. Mówiąc krótko: dodają życiu smaku! Jednak czasami, jak to w życiu, również i w podroży,  nie wszystko idzie zgodnie z planem. Zdarzają się urazy, kradzieże, ukłucia, ugryzienia oraz inne równie nieprzyjemne niespodzianki.
Wiem coś na ten temat, ale wydaje mi się, iż nie powinno to nikogo zniechęcić do podróżowania, bo czasami nieplanowane przypadki pozwalają nam w bardzo unikalny sposób, naprawdę dogłębnie, a nie wg zaleceń przewodnika, poznać dany kraj. Co prawda podczas egzotycznych podroży, każdy chciałby odpocząć i za nic w świecie mieć do czynienia z policją, lekarzem czy choćby tylko apteczką pierwszej pomocy. Nie każdy jednak ma to szczęście.


 To prawda, ja również wtedy, kiedy to się działo, nie mogłam uwierzyć własnym oczom  i uszom, i najchętniej cofnęłabym czas, żeby danemu zdarzeniu zapobiec. Wypadek na tratwie w Tajlandii w 2008 roku, kiedy to głupota przewodnika oraz mojego współtowarzysza spowodowała utratę ukochanego (i kosztownego) aparatu, za którym, jak w ogień, skoczyłam do wody, i prawie przepłaciłam to życiem. W rzece, do której skoczyłam, oprócz węży i innych ciekawostek zoologicznych, pełno było kamieni, a jej prąd w parę minut zabrał mnie kilkaset metrów dalej od miejsca zdarzenia. Cały 2008 rok był pasmem dość bolesnych niespodzianek. Często śmiałam się z mojego losu, myśląc że nic gorszego już nie może mi się przydarzyć.

Nagle w środku nocy, wylądowałam na posterunku policji. Byłam obolała i ledwo stojąca na nogach, zmuszona tłumaczyć jak i co się stało chyba z sześc lub siedem razy, wolno, niczym dziecku w przedszkolu, bo pan posterunkowy nie radził sobie z angielskim. Zdenerwowana, zapłakana (kto by nie był lekko wkurzony na moim miejscu?), krzyknęłam, że mam tego dość, i trzasnęłam drzwiami. Lekcji na temat mentalności Tajów, nigdy nie zapomnę.  Tak działają tutaj podstawowe służby, o czym poinformował mnie wolontariusz z USA, który pocieszał mnie na zewnątrz. W Tajlandii czy Kambodży  nie wolno tracić nerwów, ba jeśli policja jest nam potrzebna, należy okazać jej szacunek i być cierpliwym. Nawet jeśli wydaje się niekompetentna i skorumpowana.

Parę tygodni później, spacerując w Kambodży, dwóch zamaskowanych złodziejaszków uciekło z moim paszportem, telefonem, portfelem i ukochanym naszyjnikiem. (’Nie mogło być gorzej?’ – no cóż, przynajmniej Al-Kaida nie porwała mojego samolotu gdy leciałam do Europy…:) Sześc dni przed datą odlotu, byłam bez wizy (była w paszporcie…) czyli nielegalnie. Nie mogłam wyjechać,  groziło mi więzienie. Konsul z Polski powiedział, że dwa tygodnie wcześniej zamknięto jego placówkę i teraz pomocy ma udzielić mi ambasada Francji. Ambasada ta, wraz z moim przyjazdem, dowiedziała się, że właśnie ma kolejny kraj na swojej głowie, oprócz setek podań o wizy i paszporty od obywateli kambodżańskich. Dostałam numer telefonu do ręki i radę: „ Proszę samemu zadzwonić do pana ministra, może on zgodzi się wyjątkowo udzielić Pani wizy”. Ten proces trwa przeciętnie 3-4 tygodnie. Chwała Bogu mówię biegle po francusku, i skonana ale też zdeterminowana do granic, postawiłam panu ministrowi (tak, ministrowi-jednemu z wysoko postawionych urzędników Kambodży)- pewnego rodzaju ultimatum: „nie moja winą było to, iż paszport został mi odebrany (czytaj: wasi ludzie mnie napadli, nieładnie tak robić turystkom, prawda?) więc liczę, iż w związku z tak niestandardowym (jak mniemam i mam nadzieję) wydarzeniem, moja nowa wiza zostanie przyznana w równie niestandardowym czasie”. Wizę dostałam.

Nawet w tej tragicznej sytuacji przekonałam się o uprzejmości i życzliwości Khmerów. Widząc moje łzy po napadzie, mimo swojej cieżkiej sytuacji materialnej, częstowali mnie mandarynkami i cukierkami.  Przeciętny obywatel Kambodży zarabia około 100 dolarów miesięcznie więc dzielenie się z innymi jest dodatkowym obciązeniem ich budżetu. Z drugiej zaś strony właścicielka kafejki internetowej, z której telefonu skorzystałam, aby zadzwonić do ministra, zagroziła mi poszczeniem na zewnątrz, w przypadku gdy nie zapłaciłabym wygurowanego rachunku za rozmowę. Wiedziała także o moim losie, o tym, że właśnie mnie okradziono i nie mam grosza przy duszy. Pamiętam, iż takiej złości i takiego błysku w oczach nie widziałam w żadnym z krajów Azji. Przeszło mi przez myśl,iż właśnie przez ten szaleńczy błysk, zacięcie, doszło do zbrodni na setkach tysięcy, podczas wojny domowej w Kambodży.

Nie planowałam prawie stracić nogi w rwącej tajskiej rzece,czy  też nielegalnie spacerować po ulicach Pnom Penh. Przeczytałam ostatnio, że wg najnowszej teorii socjologicznej, sukces w życiu nie zależy tak naprawdę od talentu czy ciężkiej pracy ale od… niespodziewanych wydarzeń, i tego jak sobie z nimi damy radę. Być może więc, wypadki podróżnicze, aczkolwiek niemiłe, mają w sobie także i element pozytywny…?

Życząc Wam zawsze pięknych podróży i  szczęśliwych powrotów, pozdrawiam
Maja Szymczyk
Zdjecia: archiwum prywatne i internet