Pewnego razu w Malezji…

          Czasami dając, otrzymujesz dużo więcej niż sama zainwestowałaś. Podczas mojego pobytu w Malezji w zeszłym roku (przez sześć miesięcy), miałam okazję, dzięki uprzejmości i zaproszeniu polskiej ambasady, zaśpiewać na specjalnym koncercie w  nieznanej  mi miejscowości na północy kraju. Taiping ma zaledwie ciut ponad sto tysięcy mieszkańców, w tym chyba zaledwie pięciu pochodzenia europejskiego (wszyscy po pięćdziesiątce). Jednak mimo, iż nie jest to wielkie słynne Kuala Lumpur, mieszkańcy Taipingu są bardzo aktywni. Od lat współpracują z Ambasadą, organizują koncerty wybitnych muzyków takich jak Janusz Olejniczak czy ostatnio Leszek Możdżer.  W 2011 roku padło na mnie.  Byłam zaszczycona, mogąc zagrać dla lokalnej publiczności standardy jazzowe z kolegami jazzmanami z Malezji.


               Po koncercie, mieszkańcy miasteczka zaopiekowali się mną w tak ciepły i przyjazny sposób, iż  postanowiłam zostać tam na jakiś czas i zaoferować mój czas w ramach wolontariatu.
Moja praca obejmowała pomoc przy nakręceniu dokumentu promującego Taiping , oraz zajęciach w szkole dla dzieci specjalnej troski, którą prowadził J.- jeden z głównych organizatorów koncertu. Pomyślałam, że być może poprowadzę lekcje języka angielskiego, albo zaopiekuję się uczniami, proponując zabawę po zajęciach. Miałam dużo planów i pomysłów….Praktyka okazała się o wiele prostsza. 

Nauczyciele świetnie radzili sobie ze wszystkim. Ja podczas paru dni pobytu w szkole byłam bardziej obserwatorem, niż wykonawcą zadań. Ta obserwacja wiele mnie nauczyła, współuczestniczenie w życiu zarówno dzieci, nauczycieli jak i rodziców, nauczyło mnie spokoju, opanowania, dystansu, pokory i jeszcze raz pokory.  Pewnego dnia np. po zajęciach, jedna z uczennic musiała zostać później w świetlicy ponieważ jej brat spóźniał się z pracy, aby ją odebrać. Zaproponowałam grę planszową. Bardzo się ucieszyła. I chociaż dawno temu na studiach pracowałam ponad dwa tygodnie na obozie dla ‘Muminków’- wrocławskiej fundacji zajmującej się pomocą rodzin dzieci upośledzonych,  ta gra była o wiele większym przeżyciem dla mnie, niż dla uczennicy. Ja czułam się niezwykle zdenerwowana sytuacją, myśląc czy robię wszystko w porządku, tymczasem ona cieszyła się grą. Grałyśmy ponad pół godziny, kiedy nadjechał brat. Zerwała się natychmiast z miejsca, podziękowała nauczycielom i odjechała z ogromnym uśmiechem na twarzy.
Dzieci, szczególnie upośledzone lub niepełnosprawne, mają w sobie zagubioną przez dorosłych radość i prostotę. Przez cały mój pobyt traktowały mnie bardzo przyjaźnie, nie jak gościa z dalekiej Polski, tylko jak kumpelkę, z której także można się pośmiać, kiedy na przykład stałam na stołku i próbowałam zawiesić na ścianie dekoracje na kończący rok szkolny koncert.
Poproszono mnie o zaśpiewanie piosenki. Niestety nie miałam podkładu muzycznego, a w dodatku na skutek trapiącej mnie wtedy bezsenności związanej ze zmiana strefy czasowej, o godzinie dziewiątej rano (druga rano w Londynie…) byłam ledwie  żywa, o śpiewaniu nawet nie wspominając. Ale jakże mogłabym odmówić? Najlepiej jak tylko umiałam wyśpiewałam ”GETARAN JIWA”  – tradycyjny, malezyjski standard jazzowy. Brawom nie było końca, potem uroczyście zaproszono mnie na scenę i wręczono wielki kosz prezentów… Za co? – myślałam.
To ja chciałam podziękować wszystkim za przyjęcie mnie tak gorąco do grona pracowników szkoły, za przypomnienie mi , iż w pędzie życia ważniejsze są inne sprawy, nie tylko to o czym pisze bbc.news czy gazeta.pl na pierwszych stronach, za doświadczenia, których nie zapomnę na długo. Czasem ofiarowując swój czas myślimy o tym, iż zrobimy dobry uczynek pomagając komuś. Później okazuje się, że ten ktoś pomógł nam się odnaleźć. Takich wolontariackich przygód  i odwagi do ich realizacji Wam serdecznie życzę –
Pozdrawiam

Tekst i zdjęcia: Maja Szymczyk