-16 mila-

Trzeba wycisnąć młodość jak cytrynę – do ostatniej kropli radości i każdego ukrytego w pestce szaleństwa. Już nigdy smak soku z cytryny nie wyda ci się tak słodki.
Każdy kolejny dzień ciągnął się w nieskończoność. Kupiłam czekoladki i alkohol w supermarkecie oraz częściowo spakowałam swój bagaż. Już zupełnie nie chciało mi się pracować. Byłam po prostu zmęczona. Odczuwałam trzy miesiące morderczej pracy i każdego zarobionego funta. Wtorek miał być moim dniem wolnym, na co z utęsknieniem czekałam. Orhan zadzwonił do  mnie jednak dzień wcześniej żebym przyszła bo zapowiadało się dwudziestoosobowe przyjęcie plus zwyczajni klienci. W środę po pracy spotkałam się z Natalką. Stwierdziła, że jestem ciekawym przypadkiem bo zazwyczaj każdy kto przyjeżdża do Londynu jest nim najpierw zachwycony, a potem zaczyna go mieć powoli dosyć. Ze mną było dokładnie odwrotnie – od stadium negatywnych uczuć poprzez akceptację aż do sympatii. Ostatni raz spotkałam się z Natalką ponad miesiąc wcześniej i pamiętam, co do niej wtedy mówiłam, co myślałam o tym miejscu. Od tamtego momentu jednak ewoluowałam, skorygowałam wiele opinii. Teraz byłam zdania, że każdy kto ma głowę na karku i kręgosłup może w Londynie wiele zdziałać. Pod warunkiem, że nie zagubi się w jego najłatwiej dostępnej powierzchowności.


            Niestety okazało się, że nie będę w stanie załatwić odzyskania podatku na miejscu bo na PIT 45 trzeba było czekać aż dwa tygodnie. Musiałam się więc o to starać w Polsce. Udało mi się za to odebrać przez zakończeniem pracy wszystkie czeki, co było w pewnym sensie sukcesem. Poprosiłam Orhana żeby postarał się przewidzieć ile w tym tygodniu przepracuję godzin. Potem już tylko udałam się z grafikami do biura na ostatnie piętro. Ku naszemu zadowoleniu zostało ono przeniesione pod adres 11 Circus Road dwa tygodnie wcześniej. Główny księgowy wypisał mi czeki, z którymi od razu pobiegłam do banku. To był ostatni dzwonek. Miałam godzinę na odebranie pieniędzy bo bank był czynny do 17:00, a w soboty zamknięty na cztery spusty, za to wszystkie inne pobierały prowizję od zrealizowania czeku. Zrobiłam się w tym okresie strasznym dusigroszem, osobą skrupulatną, punktualną i uporządkowaną. Dodam, że żadna z tych cech nie leży w mojej naturze jednak jak widać przyniosło to wymierne efekty. Podsumowując wszystkie zarobione pieniądze plus napiwki odjąć opłaty uzganiałam okrągłą sumę pieniędzy, które trzymałam zawinięte w gazetę pod materacem. To było żałosne, że ktoś przetrzymywał jeszcze w ten sposób oszczędności w XXI wieku. Jednak nie mając konta w banku ani odrobiny prywatności czy zaufania do osób z którymi mieszkałam, nie miałam wyjścia.
Do niespodziewanych wydatków zaliczały się: zegarek, telefon komórkowy, bilet do Stambułu, jeansy i kolczyki, i kilka ubrań, co w sumie dawało 350£.Podejrzewam nieskromnie, że pobiłam jakiś rekord bycia dusigroszem i brytyjskie nastolatki zastanawiają się pewnie jak to jest możliwe, ale taki był mój cel i go osiągnęłam. Z drugiej strony nie wpadłam w szał zakupów nie dlatego, że prześladowała mnie mania przeliczania na złotówki. Szybko przestałam to robić. W Londynie jest masę sklepów z fajnymi i całkiem niedrogimi ubraniami. Nieraz miałam ochotę coś sobie kupić, ale powstrzymywała mnie myśl, że przecież nie przyjechałam tutaj po to żeby wydać połowę zarobionych pieniędzy na ubrania. Na początku pobytu zbierałam grosz do grosza, bo nie wiedziałam, co może się wydarzyć kolejnego dnia, z kolei potem musiałam brać pod uwagę to, że mój portfel może nieopatrznie stać się bardzo lekki, za to torba podróżna wręcz odwrotnie – niemożliwa do udźwignięcia. Mała poprawka, dwie torby. Planowałam zakupy w Turcji. Chałwę i inne słodycze dla rodziny i przyjaciół. Miałam też nadzieję, że może uda mi się kupić jakąś złotą bransoletkę albo naszyjnik dla mamy. Turecka biżuteria jest piękna i misternie wykonana. Doszłam też po drodze do wniosku, że może lepiej się stało, że wrócę w piątek spokojnie z lotniska i spędzę ostatni londyński wieczór ze swoją „turecką rodziną” w „Sofrze”. Zabieg kwaśnych winogron i słodkich cytryn jest tym, co człowiek stosuje automatycznie, kiedy mu się coś nie powiedzie, a chce sobie poprawić humor. „Dobrze, że nie wygrałam tego miliona dolarów bo pewnie nie umiałabym go rozsądnie wydać.”, „Lepiej się stało, że nie udało mi się załatwić odzyskania podatku w Londynie, bo zrobię to na spokojnie w Polsce.”
            Byłam całkowicie gotowa zarówno do wyjazdu do Stambułu, jak i do powrotu do Krakowa. Właściwie to byłam już jedną nogą w domu. Postanowiłam, że nie będę tłuc się autokarem z Victoria Station na Stansted. Szybszy i wygodniejszy był pociąg-express ze stacji Liverpool Street. W ten sam piątek kupiłam już bilet na 30 września. Londyn zrobił ze mnie systematycznego i poukładanego człowieka. Zazwyczaj nie mieściłam się z niczym w dużej szafie, a teraz moje rzeczy były na dwóch półkach, a kosmetyki w jednej szafce w łazience.
Bywały różne dni – męczące pod względem ilości klientów, wykańczające i stresujące jednak nawet w pamiętne, letnie soboty walczyliśmy z nawałem klientów o dwóch porach – w porze lunchu i wieczorem. Pomiędzy nimi była względna pustka, którą mogliśmy wykorzystać na odpoczynek i nakrycie stolików. Jednak to, co działo się ostatniej soboty było apokalipsą, apogeum, piekłem i koszmarem w jednym.
Od trzech tygodni utrzymywała się wspaniała pogoda. Każdy dzień był przepełniony słoneczną radością. Już od 11:00 przygotowywaliśmy z Orhanem stoły. Na zewnątrz na 24 osoby, w środku na 9, na 12, na 8, potem znów na 20 osób. Już w południe zeszła się cała chmara gości, a o 13:00 nie było gdzie szpilki wcisnąć. Kiedy jedni zdążyli już pójść to przyszli drudzy i tak w kółko – sprzątanie i nakrywanie stołów. O zwykłej przerwie można było pomarzyć, udało się wynegocjować 30 minut. Siedziałam na pilśni na betonowym balkonie bo na górze już nie było krzeseł. Szybko coś zjadłam i wróciłam. Była dopiero 18:00, a ja miałam jeszcze pracować do 22:00. Ze zmęczenia i przepracowania rozbolał mnie żołądek. Dobrze, że miałam przed sobą jeszcze tylko jeden dzień bo sama odeszłabym z tej pracy.
W Niedzielę wszystko było ostatnie. Obsługiwałam ostatnich klientów, to były ostatnie godziny pracy w ogródku i w barze. Miałam do czynienia po raz ostatni z wyjątkowo upartymi, niesympatycznymi i wyniosłymi klientami. Chyba celowo tak się złożyło żebym nie miała na koniec za łatwo i zachowała w pamięci miłe wspomnienia. Po przebraniu się w „cywilne” ubranie stałam jeszcze chwilę i rozmawiałam z Orhanem i Ömerem. Zadzwonił telefon. Odebrałam swoją ostatnią rezerwację i wpisałam ją do książki. Wyszłam z domu o 22:00 bo nie chciałam spóźnić się na metro. Kolejne godziny były już tylko wypełnione bezczynnością, dużym dyskomfortem spowodowanym półleżącą pozycją na metalowych, niewygodnych ławkach dodatkowo podzielonych łokietnikami. Było mi za to przynajmniej ciepło. Na miarę dużego miasta i XXI wieku stałam się pustelnikiem. W torebce miałam dwa jabłka, wodę mineralną, a przed sobą lot do Stambułu.
Na lotnisku było prawie pusto, wszystkie sklepy były pozamykane. Starałam się zasnąć, ale oddźwięk przesuwających się ruchomych schodów skutecznie mi to uniemożliwiał. O 4:45 rano zeszłam z bagażem do odprawy. Sama nie wiem jakim cudem bo byłam naprawdę zmęczona.

–17 mila-

Niech ktoś rozwiesi tęczę na nieboskłonie!
Przebiedowałam tych pięć godzin. Stanęłam w kolejce. Od lotu dzieliły mnie już tylko dwie godziny. Przyszła moja kolej. Z uśmiechem powiedziałam „Hello!”. Pani przyglądnęła się mojemu paszportowi i powiedziała, że nie mogę lecieć bo jest nieważny. Jak to nieważny? Wygasa przecież dopiero pod koniec października. -„Tak, ale żeby lecieć do Turcji musi być ważny jeszcze przez co najmniej trzy miesiące.” O mało co nie przewróciłam się na miejscu. -„Co to znaczy? To niemożliwe! Ja muszę lecieć!” – wypowiadałam ciurkiem z przerażeniem w oczach. Zaprowadzono mnie do biura tureckich linii lotniczych, z którymi miałam lecieć. Rozmawiałam z pewnym Turkiem. Błagałam go, że muszę lecieć, że lecę tylko na 5 dni. Byłam zrozpaczona. Dlaczego nikt mi nie powiedział o tej zasadzie wcześniej. Dlaczego nie zwrócili mi na to u wagi Turcy w biurze podróży? Dlaczego, dlaczego…?
Ten sam pracownik lotniska doradził mi, żebym postarała się coś zdziałać w polskim konsulacie. Jeśli się uda i będzie jeszcze miejsce w samolocie to polecę jak najszybciej. Jeśli nie to dostanę 50£ zwrotu za bilet. Zadzwoniłam do mamy. Oczywiście się rozpłakałam. Nie miałam już na to wszystko siły. Czy nie pokazałam jeszcze, że potrafię przetrwać? Po co kolejne próby? Dlaczego to się stało pod koniec pobytu? Tylko, że w czym mógł mi pomóc płacz i lamenty skoro jedyną osobą, która mogła mnie wtedy podnieść z duchowego betonu, wypchnąć z lotniska, wsadzić do metra i pomóc znaleźć konsulat byłam ja sama? Jednak łzy cisnęły mi się do oczu. Byłam niewyspana, głodna, ukradziono mi nadzieję.
Była 5:30 rano. Metro już pracowało. Dojechałam do centrum. Jeszcze nigdy nie widziałam tak opustoszałej Oxford Street. Nie było żywej duszy. No, może kilka żywych dusz. Ale ja nie brałam w tym udziału. Oglądałam film do którego to nie ja napisałam scenariusz. Wszystko przesuwało się powoli. Klatka po klatce, po klatce klatka. Zjadłam jakąś kanapkę z najbliższego otwartego sklepu. Poza tym nic nie było jeszcze czynne. Wałęsałam się aż wreszcie otworzyli Starbucks. Wypiłam cafe latte. W tle grała hiszpańska żywiołowa muzyka, a ja byłam na wszystko głucha. Obojętna. Mnie po prostu nie było… Chciało mi się wymiotować. Gdybym mogła zwróciłabym całą rzeczywistość.
Jakby jeszcze wszystkiego było mało, to zaczęło padać, a ja oczywiście nie miałam parasola. Musiałam odnaleźć konsulat. Wszystkie kawiarenki internetowe były jednak zamknięte. Mama podała mi adresy i numery telefonów do polskiej ambasady, i do konsulatu. Udałam się tam z okruchami nadziei, że uda mi się coś zdziałać. Przed konsulatem piętrzyła się kolejka ludzi. Kiedy przyszła moja kolej, urzędnik rozmawiając ze mną w drzwiach powiedział, że jeśli chcę to mogę złożyć wniosek o paszport i czekać ok. 2 tygodni, ale nie ma czegoś takiego jak przedłużanie istniejącego paszportu. Zadzwoniłam do mamy. Znów popłakałam się do słuchawki. Pocieszała mnie jak mogła. Byłam zdruzgotana bo dotarło do mnie, że przegrałam, że coś straciłam, że właśnie ulatywało w powietrze coś na co tak ciężko pracowałam. Coś, co dodawało mi siły i na co z takim utęsknieniem czekałam.
Niestety na przepisy nie ma ludzkiej siły. Wracałam do domu w deszczu. Zdałam sobie też sprawę z tego, że przecież nikt nie umarł, a samoloty wciąż latały. Zaczęłam obmyślać strategię kolejnego wyjazdu. Weszłam do domu, usłyszałam płacz kota. Mieliśmy nowego lokatora – czarnego czteromiesięcznego kotka z czerwoną obróżką z dzwoneczkiem na szyi. Był bardzo przymilny i przyjacielski. Od razu wyskoczył mi na kolana. Został nazwany Selim. Położyłam się spać. Miałam mętlik w głowie. Selim do mnie przyszedł, żeby mi trochę potowarzyszyć. Kiedy się obudziłam wydawało mi się, że jest już wtorek. Było jednak popołudnie. Zawołałam kota. Zareagował jak pies. Przybiegł i wyskoczył mi na łóżko. Moja mama tak przejęła się tym, co się stało, że od razu zarezerwowała mi bilet do Stambułu na 28 października na dwa tygodnie.
Jak nigdy od trzech miesięcy miałam ogromne zasoby wolnego czasu, wręcz całą masę wolnego czasu do spożytkowania. We wtorek spałam do południa, potem wybrałam się do „Sofry”. Özgür wrócił już z Turcji, był też Ömer i Orhan. Wszyscy dosłownie złożyli mi kondolencje, że mój wyjazd nie doszedł do skutku. Chwilę posiedziałam. Nie było ruchu, pogoda też nie dopisywała. Właściwie to nie mogłam usiedzieć w miejscu. Czułam się dziwnie, że nie pracuję. Z rozpędu weszłam za bar i zrobiłam kilka kaw dla klientów, klienci poprosili mnie też o rachunek. Chciałam już pożegnać się z kolegami. Miałam zamiar iść do Tesco i kupić sobie coś do jedzenia bo tego dnia nie miałam jeszcze nic w ustach. Özgür nic się na to nie odezwał. Ömer nalegał natomiast żebym się nie wygłupiała i wzięła sobie jedzenie przygotowane dla personelu. Specjalnie odrzekłam na to, że mi nie wypada bo przecież już tutaj nie pracuję. -„Co nie wypada?” odrzekł Ömer. I dodał „marsz na dół do kuchni po jedzenie”. Özgür również przytaknął. Nie miał wyjścia. Tak też zrobiłam. Było już popołudnie, a ja chciałam jeszcze zdążyć do biura podróży w Kingston żeby dowiedzieć się, co z moim biletem.
Przyjemnie było coś zrobić, dokądś zmierzać, coś załatwiać, wiedząc że nie mam za plecami pędzącego czasu, z którym muszę się w nieskończoność ścigać. W biurze powiedziano mi, że sama zmiana daty biletu kosztuje 120£, a suma podatku, który mogę odzyskać to 50£. W dodatku proces odzyskiwania trwa około dwóch miesięcy. Zostawiłam numer konta walutowego, które założyła mi ciocia i wróciłam do Londynu. Na nowo poukładałam i uporządkowałam swoje rzeczy w torbach podróżnych. Kolejny dzień znów rozpoczął się dla mnie nieco po południu. W te dni jadłam niewiele i byle co, bo mój przyzwyczajony do ciężkiej pracy organizm nie potrzebował zbyt dużo kalorii. Pojechałam metrem na Piccadilly Circus, gdzie trochę pospacerowałam, stamtąd autobusem dostałam się na Oxford Circus. Chodziłam sobie, zaglądałam do sklepów, rozkoszowałam się wolnym czasem. Kolejny dzień poświęciłam całkowicie na zakupy. Zanim zebrałam się z domu była godzina 14:00. Co ciekawe to był już czwarty dzień odkąd nie pracowałam, a po wstaniu rano z łóżka, nogi bolały mnie nie mniej niż dotychczas. Najsłynniejszym i ulubionym przez zakupowiczów miejscem było oczywiście Oxford Street. Nie planowałam żadnych zakupów jednak w ręce sama wpadła mi brzoskwiniowa sukienka, potem zobaczyłam śliczny pierścionek z białym, okrągłym kamieniem, który zmieniał odcienie bieli w zależności od kąta padania światła. Był prosty i elegancki. Oczywiście, że go kupiłam. Przy odrobinie szczęścia można było znaleźć na tej nieskończenie długiej ulicy niedrogie i odpowiadające każdemu gustowi rzeczy. Tego samego wieczora zadzwonił do mnie Ömer. Był ciekaw co porabiam i kiedy odwiedzę „starych” znajomych. W piątek nogi same zaniosły mnie do centrum. Ze zdziwieniem odkrywałam sklepy, których jakimś cudem wcześniej nie zauważyłam. Kupiłam jeszcze kilka drobiazgów. Teraz już wszystkie drogi prowadziły do „Sofry”. Tym bardziej, że zgłodniałam.
Ostatni wieczór wydawał mi się specjalny, a może faktycznie miał w sobie coś z wyjątkowości. Trochę pomogłam Gökçe w barze, posiedziałam z Özgürem w kuchni, po raz ostatni zjadłam pyszne jedzenie, wypiłam kawę po turecku, lampkę wina, potem Ömer przygotował dla mnie kieliszek szampana z musem truskawkowym. Wzięłam sobie na pamiątkę czarny fartuch, który każdy z nas zakładał do pracy. Dostałam też nową plakietkę ze swoim imieniem. Mocno uścisnęłam członków załogi. Tylko Özgür był raczej zdystansowany, co wcale mnie nie zdziwiło. Jeden z kolegów nalał wody do szklanki i wylał ją za mną kiedy wychodziłam. Był to stary turecki zwyczaj. Na szczęście.
Po powrocie do domu zaglądnęłam do pokoju Liny bo chciałam sobie od niej pożyczyć jakiś lakier do paznokci. Zatrzymała mnie jednak na dłużej na pogawędkę. Lina była naprawdę sympatyczną dziewczyną, wbrew temu co wygadywał Çağrı, że jest głupia i tak dalej. Sama miała już sprecyzowane zdanie na temat naszych tureckich współlokatorów, które było zresztą bardzo zbliżone do mojego. Przypomniało mi się jak pewnego razu Ulaș szukał winowajcy zabrudzonego tostera. Podobno ktoś go użył i nie umył po sobie. Ulaș pytał o to wszystkich domowników po kolei. Nikt jednak nie przyznał się do tego haniebnego czynu. Całemu zdarzeniu towarzyszyła nieskończona ilość komentarzy,  podejrzenia były skierowane głównie na te „głupie Chinki”. Jak się okazało to Çağrı użył tostera, o czym „przypomniał sobie” dużo później. Bracia mieli właśnie tego rodzaju problemy. Kazali też używać dziewczynom osobnych naczyń do jedzenia i osobnych noży do krojenia wieprzowiny. Osobiście uważałam, że to była gruba przesada.
Ulaș i Bona wychodzili następnego dnia wcześnie do pracy. Byłam jeszcze w łóżku kiedy się ze mną żegnali. Potem już tylko życzenie powodzenia koleżankom z Chin i wygłaskanie Selima. Wyruszyłam z domu w drogę na lotnisko. Ostatnia podróż londyńskim metrem. Metrem, w którym spędza się średnio 1/3 swojego londyńskiego życia. Było ono dla mnie jednak czymś więcej niż zwykłym środkiem komunikacji. To nim przemieszczałam się po to żeby usłyszeć dobre wieści, to często do niego wsiadałam po usłyszeniu tych złych. Właśnie – jak go nazywałam – w pociągu widmo przychodziły mi do głowy najciekawsze rozwiązania i krystalizowały się kolejne pomysły. Czasem siedziałam w nim po pracy jak otępiały robot w oczekiwaniu na moją stację, w nim marzyłam, snułam plany. To między innymi tam zapełniały się kolejne strony dziennika.
Metro ma swój zbiór charakterystycznych, powtarzalnych sekwencji dźwięków. Szum, szelest, ruch powietrza wywołany pędem nadjeżdżającego pociągu, potem odgłos rozsuwanych automatycznie drzwi, komunikaty o kolejnych stacjach, powolne zbieranie się maszyny do zwiększonej prędkości, początkowy umiarkowany stukot o szyny, a potem już tylko ginący w przestrzeni i rozpływający się w czasie charakterystyczny świst i gwizd pędzącej naprzód maszyny.
Tym sposobem znalazłam się na Liverpool Street. Miałam jeszcze tylko do pokonania odcinek łączący stację metra z platformą odjazdów pociągów. Byłam mokra jak mysz, nie tylko od dźwigania waliz po schodach, ale nawet od ciągnięcia ich mimo, że były na kółkach. Kiedy usiadłam już w pociągu, czułam jak cierpnie mi lewa ręka. Na lotnisku zjawiłam się przed drugą czyli trzy i pół godziny przed wylotem. Sądziłam, że spożytkuję czas wolny na chodzenie po sklepach bezcłowych. Jakże grubo się jednak myliłam. Stanęłam w kolejce do odprawy. Okazało się, że miałam dwadzieścia kilogramów nadbagażu, za co musiałam zapłacić 130 £. Ponieważ na pokład można było wnieść podręczną walizkę o wadze dziesięciu kilogramów, tak też postanowiłam zrobić. Zredukowałam więc jej wagę i ponownie ściągając ciężary z taśmy, udałam się do innej kolejki w celu uiszczenia opłaty – tym razem 66£. Już podenerwowana, że musiałam wydać tyle pieniędzy, ponownie stanęłam w ogonku do odprawy. Nie byłam jedynym odsyłanym w kółko przypadkiem. Atmosfera była napięta, ludzie podenerwowani kłębili się na lotnisku jak szarańcza. Wielka walizka powędrowała do bagażowni, a ja dostałam kartę pokładową. Był to jednak dopiero początek przygód bo w odległości kilkudziesięciu metrów czekała kolejna przedwstępna kontrola bagażu podręcznego. Po kwadransie czekania w tłumie, usłyszałam od kontrolerki uwagę, że nie mogę wnieść na pokład walizki podręcznej i do tego jeszcze torebki, którą miałam na ramieniu. Spakowałam więc torebkę do walizki, co z kolei sprawiło, że ta nie mieściła się w metalowym stelażu, który restrykcyjnie określał objętość torby podręcznej. Wściekła i bliska rozpaczy zapytałam, co mam w tej sytuacji zrobić. Usłyszałam, że mogę wrzucić bagaż do kosza lub ponownie udać się do odprawy. Oczywiście kolejka mnie nie ominęła. Jak miałabym niby wytłumaczyć ludziom, że stałam w niej już kilka razy, tym bardziej, że nie byłam jedyną ofiarą nowych, kretyńskich przepisów. Zapytałam, co mam w tej sytuacji zrobić ze swoim bagażem. Dowiedziałam się, że mam jeszcze dopłacić 7£ i bagaż pójdzie na równi z tym głównym do bagażowni. To ciekawe, że początkowa wersja wynosiła 130£, a teraz już tylko 73£. Złodzieje! Znów ściągając walizkę z taśmy, przeczekawszy za karę swoich kolejnych piętnaście minut, zapłaciłam i z kwitkiem wróciłam do poprzedniego miejsca. Mimo, że dzierżyłam już w garści kartę pokładową, kobieta od nowa kazała mi szukać numeru rezerwacji. Z tych nerwów sama już nie wiedziałam gdzie ją wsadziłam. Od nowa otwieranie bagażu – szukanie, szperanie, wygrzebywanie, myśli żeby ten koszmar się już skończył. Potem stałam w długim wijącym się wężu podenerwowanych podróżnych, gdzie każdy z osobna był pytany o to czy ma w torebce jakiś płyn, kosmetyk, nożyczki itp. Oczywiście, że każdy mówił, że nie ma. Co za paranoja. Ostatnim etapem było już tylko zdjęcie marynarki, a nawet butów, przejście przez elektroniczną bramę i konfrontacja z panią, która przeszukiwała bagaż podręczny w celu doszukania się igły w stogu siana lub też bardziej adekwatnie do wprowadzonych przepisów – kropli wody w morzu. Wyrzucono mój krem do rąk i błyszczyk, reszta przeżyła. Cała torebka została też potraktowana ręcznym wykrywaczem „czegoś”, który według mnie wyglądał jak plastikowa zabawka, zwykła atrapa. Moja torebka miała dwie małe kieszonki z boku. Do jednej z nich włożyłam opakowanie z płynem do soczewek. Pomimo szczegółowej kontroli nic nie zostało wykryte ani znalezione. Na tyle przydały się restrykcje. Na szczęście potem już nikt mnie o nic nie pytał ani niczego nie sprawdzał.
Kiedy już kołowaliśmy nad Krakowem, w samolocie wyłączono światła. Zobaczyłam moje piękne oświetlone miasto z wyróżniającym się Kopcem Kościuszki. Byłam w domu. Moje londyńskie życie dobiegło końca. I co więcej, nie wracałam dlatego, że nie miałam innego wyjścia, ale wracałam z wyboru. Poza tym przygoda jeszcze się nie skończyła. Po dłuższym postoju w Londynie czekała mnie przesiadka w Krakowie, w drodze do Stambułu. Życiowy egzamin zdałam wielki i niepodzielny, nie znając jego dnia ani godziny. Trafna ocena musi należeć przede wszystkim do nas samych. Bez klucza, bez ściągi i  matrycy.
Prawdziwa radość i euforia towarzyszą mozolnemu dążeniu do celu. Jego osiągnięcie to smutna formalność, która wieńczy wysiłek, zaspokaja pragnienia, wyjaśnia wątpliwości, gasi nadzieję, a więc wszystko jest skończone.
Tekst: Karolina Markocka
Zdjęcia: internet