Historie rakiem pisane- Moja Babcia
Kiedy moja babcia umierała na raka, chwytaliśmy się każdej możliwości jej uratowania. Znachorzy, zioła, Reiki, specjalne diety. Nie udało się. Choroba pokonała ją w kilka miesięcy. Na operację było juz za późno, przerzuty były prawie wszędzie. Diagnoza zapadła w czerwcu, w październiku umarła, trzymajac mnie za rękę. Była osobą wyjątkową, taką drugą mamą, która prowadziła mnie przez życie. Bawiła się ze mną w restaurację, w pocztę, w sklep, czytała „Świerszczyka”, biegała po Starówce Warszawskiej, gdzie przyszło mi spędzić pierwsze lata swojego życia. Dla mnie stała w kolejce po paróweczki jak „rzucili na mięsny” na Krakowskim Przedmieściu. Pani spod lady podawała dla mnie kawałek szynki na dodatkowe kartki od cioci Myszki z Inowrocławia. Prowadzała za rękę po murach dawnej zamkowej fortecy, po Barbakanie. Potrafiła załatwić wszystko. Nawet banany, pomarańcze z kościelnych darów, miewałam czekoladę i polędwicę. Łyżeczka za łyżeczką trafiała do mojego małego brzuszka. Nie byłam łatwym dzieckiem. Plułam przez kilka lat wszystkim co mi podano. Jednak dzięki Babci w moim dzieciństwie niczego nie brakowało.
Pamiętam ją pełną życia, do ostatnich dni przed diagnozą, codziennie jeździła na drugi koniec miasta, żeby dogodzić wszystkim domownikom. Dla każdego gotowała oddzielnie, nawet pies miał swój garnek rozmaitości codziennie. Dorastali obok moi przyjaciele, mój chłopak, później mąż, zdążyło także moje pierwsze dziecko. Dostawali herbatki, babeczki z dżemem agrestowym, naleśniki z serem waniliowym. Kopytka, schabowe, zupki wegetariańskie jak postanowiłam, że zwierząt zabijać nie będę, pierogi, mielone- wszystko najlepsze na świecie bo babcine…
Kiedy usłyszeliśmy diagnozę, nie zdawałam sobie sprawy, że to początek końca. Wydawało mi się, że w XXI wieku umiemy pokonać wszystko, byłam pewna, że rak to nie wyrok, że to niemożliwe, że w ciągu kilku miesięcy nie można odejść z tego padołu.
Zawiodłam się jednak na swoich rokowaniach i wewnętrznych sprzeciwach. Szpital, później dom i walka o życie. To krótkie streszczenie tych kilku miesięcy, które przyszło mi z nią przeżywać. Polska rzeczywistość nie dała nam wyboru, stałam się jej kucharką, pielęgniarką, pocieszycielką i koszem na emocje. Nie były łatwe. Nagle z mojej ukochanej, niezależnej silnej babci, miałam przed sobą człowieka, który funkcjonował z czasem jak warzywo. Bolało.
Gotowałam zgodnie z dietą wątrobową, teraz to ja dogadzałam, codziennie coś innego, żeby tylko miało jakiś smak i dostarczało niezbędnych w walce witamin, nie szkodziło niesprawnej wątrobie. Karmiłam łyżeczka za łyżeczką, znosiłam grymasy, wykręty, rzucanie łyżką. Zamieniłyśmy się rolami. Raczysko zabrało nawet normalny smak, odebrało możliwość czerpania przyjemności nawet z podstawowych, codziennych czynności, za które tak bardzo życie kochamy. Teraz to ja przyjeżdżałam z drugiego końca miasta. Przewijałam, czytałam książki, rozmawiałam godzinami, uczyłam nadziei, uczyłam siebie i ją, przyjmowałam ciosy słowne. Godziłam się z jej odchodzeniem. Odwrócił się cykl życia.
W pierwszych miesiącach słyszałam jak bardzo chce żyć, jak bardzo wierzy w uzdrowienie. Później nie była już sobą, słyszałam jej ból w każdym słowie. Pokarmy były zbyt gorzkie, każdy krok sprawiał ból, kości łamały się jak wyschnięte patyczki. Nie było już w niej tego co nazywamy wolą życia. To bolało bardziej niż unoszenie bezwładnego ciała do umycia czy przewijania. Błagała o śmierć. Pomagała mi wówczas wspaniała wolontariuszka z hospicjum Centrum Onkologii. Czasami miałam wrażenie, że pomagała bardziej mi niż mojej babci. Pięknie dźwigała mnie kiedy łzy same cisnęły się do oczu, stała się przyjacielem, najpiękniejszym w życiu, bezinteresownym i choć sama nie była już młoda, utykała na jedną nogę, poświęciła swoje cenne życie na to, żeby pomagać innym odejść. To z jej ust usłyszałam- „to już koniec”. Ostatnia porcja morfiny, ostatni zastrzyk, uścisk ręki, nie mogłam uwierzyć. Babcia poprosiła mnie o pozwolenie na odejście, podała mi rękę i spojrzała na mnie po raz ostatni. Odeszła w ten październikowy wieczór, bez krzyku, bez szpitalnej sali, trzymając mnie za rękę.
To była moja walka z rakiem. Bitwa, którą przegrałam za nią. Dziś opowiadając Wam tą historię, chcę dotrzeć do Waszych serc. To moje swoiste katharsis i wytłumaczenie dlaczego akurat rakiem się zajmuję. Każdy prędzej czy później w życiu zetknie się z problemem nowotworu. Większość z nas będzie potrzebowała pomocy, czasami jako cierpiący pacjent, czasami jako cierpiący opiekun czy przyjaciel. Dzięki mocy jaką posiada medium, chcę się z Wami dzielić tym, co odkryto, nowościami, które pomagają w zwalczaniu choroby i pokazać jak żyć z chorobą, czasami jak umierać najlepiej. To nie jest temat glamour, to łysina, to zmiany nastrojów, to przekleństwa, obrzucanie błotem, oskarżanie świata za niesprawiedliwość. Jednak jako choroba cywilizacyjna czai się za każdym rogiem. Chcę ją oswoić, dodać jej skrzydeł do odlotu na zawsze, upiększyć to, co z natury brzydkie. Ot niemal artystyczne wyzwanie- odziać brzydotę w piękno.
Jeśli przeżyłaś swoją historię z rakiem, podziel się nią. Na emigracji żyje tysiące kobiet, które Ciebie potrzebują, twoich słów, twojej energii walki, wsparcia.
Już dziś dziękuję Nataszy, która dzieli się ze mną swoimi chwilami walki. Dzięki niej odkrywam metody, które pomagają w pozbywaniu się nowotworów. Dziękuję też Grzesiowi, który prowadzi swojego bloga na temat raka, który sam pokonał niemal nieuleczalnego chłoniaka kilka lat temu. Dziś przedstawia wszelkie nowości dotyczące odkryć w leczeniu nowotworów, propaguje rewolucyjne diety. Wy jesteście dla mnie bohaterami, moją inspiracją także.
Zapraszam wszystkich do naszej akcji RAK w SZPILKACH, jesteśmy dla Was i dzięki Wam.
Gosia
Zdjęcia: GS