Adopcja po polsku

Dziś przedstawiamy Wam tekst naszej nowej i bardzo wyjątkowej twarzy- Lidii Barc- doświadczonej dziennikarki. Dzieli się z nami kawałkiem swojego wyjątkowego życia, jednocześnie kontynuując temat adopcji, który poruszaliśmy już w Lejdiz kilka tygodni temu (ZAWÓD: MATKA). Dziś o osobistych doświadczeniach prawdziwej matki. Zapraszam.
Mam 43 lata i blisko 3. letniego synka. Pojawił się w naszym domu w wieku 3 miesięcy i 9 dni. W tym dniu obchodzimy jego urodziny. Świętujemy też dzień jego biologicznych narodzin. I dzień pierwszego spotkania. Mamy wiele okazji do celebrowania wspólnej radości – synek jest wyjątkowy a i nasza rodzina nienormatywna. Leoś ma trzy mamy i jednego tatę. Tata jest Nigeryjczykiem holenderskiego pochodzenia lub Holendrem nigeryjskiego pochodzenia. Nie wiemy tego na pewno. Biologiczna mama jest Polką. Znamy jej imię, nazwisko, adres zamieszkania i miejsce pracy. Wszystko po to, żeby ułatwić synkowi kontakt, jeśli kiedyś go zechce mieć. Kobieta, która go dla nas urodziła jest elementem tożsamości synka. Uczono mnie tego na kursie przedadopcyjnym.

Niepotrzebnie – czułam intuicyjnie, że nie godzi się postąpić inaczej. Synek urodził się z imieniem Marek. Prosto ze szpitala trafił do przyjaznego domu zastępczego. Przyjaznego, ale stereotypowego. Kiedy opiekunowie dowiedzieli się, że osoba bez partnera otrzymała kwalifikację do adopcji Marka, odmówili zgody na „przekazanie” go. Czego nie mogli zrobić w świetle prawa. Status pogotowia opiekuńczego z definicji zakłada opiekę a nie ferowanie wyroków. Opiekunowie uznali a priori, że kobieta nie da sobie rady z wychowaniem dziecka, tym bardziej ciemnoskórego. Znaleźli dostęp do prezydenta miasta, postawili się ośrodkowi adopcyjnemu, postanowili wystąpić z własnym wnioskiem adopcyjnym. Pracownicy ośrodka kierowali się jednak literą prawa. Wzięli też emocjonalnie moją stronę – tak to odebrałam.

Pamiętam swój strach, rozczarowanie i determinację. Przełomowym momentem okazał się dzień pierwszego kontaktu. To adopcyjne określenie na dzień spotkania mamy adopcyjnej i dziecka. Pierwszego bezpośredniego, na co przystali opiekunowie zastępczy. Gdyby nie moja wiedza nie zorientowałabym się, że są nieprzychylnie do mnie nastawieni. Byli grzeczni i adekwatnie zdystansowani. Przez całe trzy godziny. W drodze powrotnej do domu, w której towarzyszyła mi pedagożka z ośrodka, zadzwonił telefon. Opiekunowie powiedzieli jej wzruszeni, że nie mogli sobie wymarzyć lepszej mamy dla Marka. Że mnie facet niepotrzebny, że się grubo mylili. I że przepraszają. Ucieszyłam się, ale nie uwierzyłam.

Foto: Patrycja Dołowy „Alternatywne historie”

W ten stupor zapadłam 4 miesiące wcześniej, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, kiedy zadzwoniła do mnie pracownica ośrodka i powiedziała o możliwości adopcji. W procesie adopcyjnym otrzymałam kwalifikację na dziecko w wieku przedszkolnym. Polskie prawo jest takie, że maksymalna różnica wieku między rodzicem a dzieckiem wynosi 40 lat. Co jest zrozumiałe. Też chcę towarzyszyć swojemu synkowi jak najdłużej. Pojawił się jednak Marek. Ciemnoskóry chłopiec, który nie mógł od razu znaleźć domu. Wiadomo, ciemnoskóry, w Polsce. Odmówiły dwie rodziny, chociaż noworodki są najbardziej atrakcyjne dla większości rodzin adopcyjnych, więc dziewczyny zadzwoniły do mnie. Na spotkaniu w ośrodku dowiedziałam się, że jest jeden problem – Marek jest ciemnoskóry. Popłakałam się ze szczęścia – było tak jak powinno być. Nienormatywnie, trudno, inaczej. Nie mogło być „normalnie”. Na Marka czekały przecież w domu dwie mamy.

Kilka dni temu dziennikarka z „Przekroju” zapytała mnie skąd decyzja o dziecku. Zamurowało mnie. Więc odwróciłam pytanie. Dlaczego ty zdecydowałaś się na swoją dwójkę dzieci. Wtedy zrozumiała. Z Anią byłyśmy w związku od 7 lat, od trzech starałyśmy się o dziecko biologiczne. Uznałyśmy, że takie biologiczne będzie nam ciężej odebrać. Żyłyśmy przecież w polskiej rzeczywistości. Przeznaczenie zadecydowało inaczej – żadna z siedmiu inseminacji w klinice bezpłodności się nie powiodła. Nie miałyśmy już siły i pieniędzy na walkę o dziecko metodą in vitro. Zresztą proces adopcyjny i tak odbywał się równolegle. Tak się podzieliłyśmy zadaniami. Wypalił plan B.
Po pierwszym kontakcie następuje tzw. okres urlopowania – to czas kiedy sąd pozwala na pobyt dziecka w domu adopcyjnych rodziców, ale nie ma jeszcze oficjalnego wyroku. Ten czas między urlopowaniem a adopcją na papierze trwał sto czterdzieści dni. Dla nas to blisko pięć miesięcy strachu o to, że ktoś nam odbierze synka. Codziennie bałyśmy się niezapowiedzianego pukania do drzwi i tekstu „jesteście lesbijkami, oddajcie nam dziecko”. Jestem zodiakalną lwicą, walkę mam we krwi. To było jednak o dużo za dużo. Marek stał się Lonem – synem lwicy. Na drugie imię ma Szymon – z hebrajskiego „Bóg wysłuchał”. Obie jesteśmy ateistkami, to dlatego. Puściłyśmy w ten sposób oko do „Przeznaczenia”. Nasza „Tajemnica” dotyczyła tylko ośrodka adopcyjnego. Rodzina, przyjaciele, znajomi i sąsiedzi wiedzieli i o planach, i o obecności Leosia w naszym życiu. Bardzo nas w tym wsparli. Teraz przede mną już tylko rozmowa z pracowniczkami ośrodka i sędziną. To porządne, mądre kobiety. I być może okaże się, że moje obawy były nieuzasadnione. Wtedy instynkt podpowiadał nam, że tak właśnie trzeba postąpić.
Mamy ten komfort, że od blisko dwu lat mieszkamy w Wielkiej Brytanii i polskie macki nas nie dosięgną. To argument intelektualny. Na poziomie emocjonalnym czuję, że nie mogę postąpić inaczej. Znam rodziców, którzy przynoszą materiały biurowe z pracy, ale dziecko karzą za kradzież. My tak nie chcemy. Wydaje się, że Leoś ma zaspokojone wszystkie potrzeby. W tym te najważniejsze – emocjonalne. W wychowaniu go pomaga nam adopcyjna babcia Dorota (Sumińska), mrowie cioć i wujków, nasze trzy koty i pies, które w naturalny sposób uczą go interakcji opartej na szacunku i wrażliwości na inny byt. Z wujkami jest pewien kłopot, ponieważ dobrych wzorców męskich jest dużo mniej niż kobiecych. Leoś czuje naszą i ich miłość. Dbamy o to też w taki namacalny sposób. Pierwszy rok swojego życia z nami ma doskonale udokumentowany – jedno zdjęcie dziennie. Przechowujemy jego ubranka, w których przyszedł do nas z pogotowia opiekuńczego, mamy zapisany każdy skok rozwojowy, każdy pierwszy raz – od ząbka do uczestnictwa w wernisażu. Babcia Dorota napisała książkę dla dzieci pt. „Wierzę w jeże” i zadedykowała ją na stronie tytułowej swojemu „wnukowi z wyboru- Leonowi”. Napisała dla niego bajkę.
„Tamtego dnia Pan Bóg obudził się zmęczony. Bolała Go głowa i łamało w krzyżu. Ostatnio był coraz bardziej zapracowany. I trudno się dziwić. Kiedyś tylko Adam i Ewa ciągle pytali: Dlaczego? Dlaczego ja jestem kobietą? Pytała Ewa. A dlaczego, ja mężczyzną? Dociekał Adam. Bo tak mi wyszło – odpowiadał Pan Bóg. Nie umiałem inaczej – usprawiedliwiał się, ale im wciąż było mało. Stali się strasznie ciekawscy i ciągle pytali – dlaczego? Dziś zrobiło się sześć miliardów razy gorzej. Wszyscy pytają i pytają: Dlaczego ja? Dlaczego mnie? Dlaczego on? Dlaczego my? I właśnie wczoraj Pan Bóg stwierdził, że ciągłe odpowiadanie na cudze pytania zmąciło mu umysł. Zapomniał czy jest kobietą, czy mężczyzną. Długo rozmyślał, aż rozbolała go głowa. Za nic nie mógł sobie przypomnieć. W końcu zasnął i śniło mu się jak pierwszy raz wziął glinę do ręki i ulepił swego pierworodnego – Adama. Był taki piękny. Chciał Pan Bóg go przytulił, ukołysał do snu, ale nie za bardzo miał czas. Musiał uciszyć wiatr, aby nie porwał Adasia. Osuszyć deszcz, aby go nie zmoczył. Rozproszyć chmury, aby słońce go ogrzało. Ot takie codzienne zajęcia taty. HURA!!! Krzyknął przez sen. Wiem kim jestem. Tata musi być mężczyzną! Obudził się i zmartwił się znowu. No dobrze, ale gdzie mama? Skoro tata to i mama. Ale mamy nie było, więc Pan Bóg stwierdził iż jest także mamą, a więc i kobietą. Może to i lepiej – pomyślał, bo nie muszę się z nikim spierać jak wychowywać dzieci. A mam ich coraz więcej. Schylił się i poczuł jak przeszywa Go ból krzyża. Nie mogę już dźwigać wiader z gliną – pomyślał. Poszedł do strumienia życia gdzie wokół jego szemrzącego koryta leżały różnokolorowe kupki gliny. Były białe, różowe, żółte, brązowe i czarne. Najbardziej lubił lepić z czarnej, ale zamówienia z Ziemi były na białą i różową.
Gdzie te moje dzieci mają oczy – pomyślał – z czarnej był Adaś i przecież nikt mu urodą nie dorównuje. Wziął garść czarnej gliny, skubnął pyłku z akacji, urwał makowy płatek. Jeszcze kilka kropel rosy i malinowego soku i otulił dłońmi lśniącą glinę. Najpierw poczuł jak z kropli malinowej rosy robi się serduszko, potem spod jego palców wysunęły się najpiękniejsze stópki, uszko i brzuszek. Oniemiał z zachwytu. Ale cudo mi wyszło! Krzyknął z radości. I ten wspaniały kolor! Zupełnie jak Adaś! Cieszył się Pan Bóg. Jak mu dam na Imię? Myślał i myślał, ale nic Mu do głowy nie przychodziło. Tymczasem maluch zaczął się kręcić. Muszę cię jakoś nazwać, bo inaczej nie będziesz mnie słuchał syneczku – powiedział Pan Bóg do chłopczyka. Wiem! Nazywasz się Leon. A wiesz dlaczego? Każdy człowiek ma duszę wspólną z jakimś zwierzęciem. Lew jest nie tylko piękny, ale i silny. Kocha swoją rodzinę i dba o swoje dzieci. Od dziś zamieszka w tobie synu. Jak powiedział tak zrobił i tchnął w Leosia duszę lwa. No dobrze – pomyślał – komu teraz mogę powierzyć to małe „lwiątko”? Chyba czas, aby naprawić błąd z przeszłości. Adaś miał tylko mnie. Mamę i tatę w jednej osobie. Nic nie poradzę, że nie miałem dla niego tyle czasu ile może dać samodzielna mama. Wynagrodzę to Leonowi. Dam mu dwie mamy. To najwspanialszy prezent, jaki można dać dziecku – dwie mamy. Odetchnął z ulgą i bezpiecznie wysłał syna na Ziemię. A mamy tylko na to czekały.”
Mamy skończoną liczbę takich dowodów bliskości. Ciułamy je dla Leosia. Żeby wiedział, że od początku był oczekiwany. Bo czuje to z pewnością. Ale może zdarzyć się i tak, że się zawaha. Niech ma po co sięgnąć. Będzie wtedy czerpał z dwóch źródeł – z siebie i otoczenia.
Nasze imiona są prawdziwe. Nasze życie jest prawdziwe. Pełne i  szczęśliwe jak tylko się da.
Tekst: Lidia Barc
Zdjęcia: internet