Agnieszka Steur

Myśli zabłąkane  cz.2


12.04.2011 wtorek
Gdy obudziłam się, przez chwilę nie wiedziałam, przez kilka oddechów byłam nieświadoma. Kilka a może tylko jeden. Potem już wiedziałam. Rzeczywistość wróciła i uderzyła niczym pocisk.

Gdy weszliśmy do szpitala, wydał mi się ogromny i obcy. Co ja piszę? Wcale mi się taki nie wydał, po prostu był olbrzymi. Aby dotrzeć na oddział diagnostyki prenatalnej, dostaliśmy mapkę, która przypomniała mi te, otrzymywane przy wejściach do wesołych miasteczek. Szpital dla łatwiejszego rozeznania się w przestrzeni, był pomalowany w różnych częściach na różne kolory. Aby dojść do celu musieliśmy przejść przez część czerwoną, pomarańczową i zieloną, ale chyba w odwrotnej kolejności. Nie pamiętam… Przy okienku recepcji kazano mi wypełnić formularz. 



Ręce trzęsły mi się okropnie i nie byłam w stanie przebrnąć tych miejsc, w których należało coś wpisać. Punkty z zaznaczaniem poprawnej odpowiedzi poszły mi odrobinę łatwiej. Ilość naszych dzieci, w którym tygodniu ciąży się urodziły, czy wszystko odbyło się bez komplikacji. Tak było dobrze, ale dlaczego teraz jest tak jak jest?! A właściwie jak jest? Te pytania, chyba pojawiają się teraz, bo gdy tam stałam, czułam tylko strach i niepewność. Chyba nie pytałam o to wszystko. Przypuszczalnie nie myślałam, po prostu się bałam. Cała byłam jednym wielkim przerażeniem.

Zajęliśmy miejsce w poczekalni. Poza nami siedziała jeszcze jedna para. Czekaliśmy. Boże, to czekanie było udręczeniem! Ta niewiadoma a jednocześnie ta świadomość, że cud nie jest dla nas zarezerwowany. Wiemy przecież, że jest źle. Wczoraj cały wieczór googlowaliśmy, aby zgromadzić jak najwięcej informacji o trisomii. Wiemy już, że to wyrok śmierci dla naszego Maleństwa. Tutaj już nie ma miejsca na cud… Ale może powiedzą nam, że nie jest aż tak źle. Może jednak to coś innego.

Potwornie się denerwowałam, musiałam skorzystać z toalety. Była zaraz za rogiem. W drzwiach minęłam panią w koszulce w prążki. Weszłam do środka i w tej samej chwili objęły mnie papierosowe opary. Przez chwilę przeklinałam w myślach szczeniackie zachowanie prążkowanej. Tytoniowe sprowadzenie mnie do innej rzeczywistości. Załatwiłam w rekordowym tempie to, po co przyszłam i wypadłam, już trochę śmierdząca, z toalety. Siadłam koło Gerarda. Milczeliśmy. Czułam, że śmierdzę. 

Chciałam się przejść, miałam nadzieję, że wywietrzeję. Wstałam i wyszłam na korytarz szpitalny. Kilka metrów odwrócona plecami do mnie stała prążkowana. Gdybym była inną osobą i gdyby to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie, powiedziałabym jej, co myślę o tak szczeniackim zachowaniu. Odwróciła się. W jednej chwili znienawidziłam ją tak bardzo, że aż zaskoczyła mnie intensywność tego uczucia. Ona była w zaawansowanej ciąży. Odwróciłam się na pięcie i wróciłam do męża. Kiedyś o tym jeszcze pomyślę. Teraz nie mam sił.
Do poczekalni weszła młoda lekarka w białym kitlu. Wyczytała moje nazwisko. Weszliśmy do gabinetu. Był taki przytulny, gdyby nie te wszystkie urządzenia, można by stwierdzić, że przyjemny. A może o to w tym chodzi. Przecież w mojej duszy jest wystarczająco nieprzyjemnie. Rozmowa nie biegła w kierunku nadziei, oddalaliśmy się od niej coraz bardziej. Przyszła kolejna pani doktor, ta z Czech i jeszcze jedna osoba. Znów mogliśmy zobaczyć nasze maleństwo na ekranie USG. Znów do nas machało maleńką dłonią.

Poprosiłam Czeszkę, aby do nas mówiła. Nie potrafiłam znieść tej strasznej ciszy. Niech opowiada o tym, co widzi, niech słowa zakłócą wszystko, co się we mnie dzieje. Ona ścisnęła moją dłoń. Ten pocieszający gest napełnił mnie jeszcze większym strachem. Wiedziałam, że zaraz powie coś, co wymaga właśnie tego uścisku.

Jest źle, jest bardzo źle. Serce jest niesymetryczne, kształt głowy dziwny, dwie bańki – bardzo zły znak, płyn w płucach, pępowina też dziwna i te nóżki, nie powinny być wyprostowane. A ponadto – jama brzuszna jest całkowicie otwarta. Pani doktor nie miała jeszcze w praktyce kontaktu z tak skomplikowaną ciążą. Jest pewna, że któraś trisomia zostanie ostatecznie zdiagnozowana, ale nie może powiedzieć „na oko”, która. Uścisnęła moją dłoń mocniej.

O Boże, JEST ŹLE, JEST BARDZO ŹLE!!.

Pobrali próbkę łożyska i zapewnili, że dzięki temu, dowiemy się ostatecznie, która to trisomia. To wcale nie bolało. Wyniki usłyszymy w piątek, najpóźniej w poniedziałek. Wyszliśmy z gabinetu. Było mi tak ciężko, że miałam wrażenie, jakbym już nic nie czuła, jakby mnie wcale nie było.

W drodze do domu zastanawialiśmy się nad dziwnością tego wszystkiego. Zastanawialiśmy się razem, ale tak całkiem oddzielnie. Urywane słowa, niepełne zdania, pomruki. Znaleźliśmy się w sytuacji, z której nie ma wyjścia. Porwał nas prąd wydarzeń i musimy się mu poddać. Tak przecież być nie może! My tego nie chcemy!
Gerard nie chciał zostawić mnie samej w domu i pojechaliśmy razem po dzieci do szkoły. Siedziałam w samochodzie, nie mogłam spojrzeć na ludzi, nie chcę, boję się. Nie wiem, o co mi chodzi. Zgubiłam się w tym wszystkim.
Pierwsze, o co zapytały nasze dzieci, to czy lekarze mogą pomóc Maleństwu. Mówię cicho, że nie. Nie mogę kłamać, bo oni nie mogą huśtać się na huśtawce nadziei, wystarczy, że my to robimy. Mój syn trzyma w ręce górę rysunków. To laurki, które jego koleżanki i koledzy z klasy narysowali dla mnie. Mój syn chodził między nimi i uczył, tych cudownych dziewięciolatków, pisać moje imię. Oglądam je i płaczę coraz bardziej. Boże, tak bym chciała umieć używać odpowiednich słów, aby opisały to wszystko. Każde wydaje się być za małe. Dochodzę do kartki Kacpra. To słodki chłopiec. Jest dwa lata młodszy od mojego syna, a jest z nim w klasie. Jest bardzo mądry. Patrzę na to, co narysował i już nic nie widzę. Kołyska z dzieciątkiem a nad nim aniołek, który zaprasza do lepszego miejsca. On ma siedem lat. Wie, co rysuje. Dzieci się na tym znają. Prawda?
AS