[columnize]Autor: GS
P orzucona matka własnego dziecko ma tyle szans na sukces w Polsce co rodzina jednopłciowa z adoptowanymi bliźniakami. Realistycznie, jeśli doskonałej pracy przed 30stką nie znalazła a zaciążyła, to już koniec. Szanse na utrzymanie małżeństwa w wielkim mieście są bliskie zeru. Co druga para się rozwodzi, znakomita pozostała połowa deklaruje pozamałżeński seks, odczuwa syndrom znużonego męża/żony lub jest alkoholikiem. Wzięli kredyt we frankach i splajtowali, teraz zgodnie z zasadą przodków- zalewają robaka. Na palcach jednej ręki mogę policzyć tych, którzy przetrwali dzielnie mimo wszystko, nie poddali się psychologii tłumu i wciąż trwają w stanie para plus dziecię lub więcej, co sprawia, że mieszczą się w kategorii niezwykle odważnych. My tchórze wybraliśmy najprostszą drogę. Wyjechaliśmy z kraju, po prostu. Bowiem my uwierzyliśmy w bajki.
Pamiętam jak dziś, spakowałam dobytek w plecak dziewięć lat temu i wysiadłam z samolotu oszołomiona systemem marzeń. W głowie miałam doskonały plan błyskotliwej kariery, życia stabilnego więc szczęśliwego. Jak wiele z nas, wyjechałam na skrzydłach miłości. Wybranek miał być tym księciem na białym koniu, który porywa do zamku aby żyć długo i szczęśliwie. W końcu TAM świat wygląda lepiej, jest bardziej zielony, przejrzysty, łaskawy. Żaden tam polski ZUS czy coś w stylu Urzędu Skarbowego. Zamykałam oczy i widziałam eden. Taki nieskażony, tolerancyjny, multi kulti, bez węża kuszącego do grzechu. Niestety jednak nie zapadłam w śpiączkę. Obudziłam się na OJOMIE życia. Oj oj się działo. Mieszkania- brak, pracy- brak, w końcu i książę zniknął, w zasadzie okazał się stajennym.
Pałac okazał się pokojem dzielonym z siedemnastoma innymi osobami, za to miałam swoje multi kulti. Raj na Ziemi. W łaźni jednak zamiast bani z mydlinami czy luksusowym, zachodnim płynem do kąpieli i służących podających odzienie, dwa krany, zero ogrzewania i ciśnienie wody godne afrykańskiej wioski. W brytyjskim pałacu pokoje przypominały komórki, w których wyższy obywatel się już nie mieścił, no chyba, że miał na tyle szczęścia, że nie trafił do emigranckiej, londyńskiej braci i zamieszkał w wiktoriańskiej konwersji, w dzielnicy dla pracowników City.
Jeśli do tej pory uważałaś, że jedzenie z puszki jest niezjadliwe i żywią się nim wyłącznie psy i koty, pora na zmianę światopoglądu. W Londynie bowiem puszka z Icelanda to jak luksusowy towar z Biedronki. Nauczyłam się jeść fasolkę, rozmemłane kluski w czymś przypominającym sos pomidorowy, co to Anglicy lubią sobie na kanapeczkę położyć. Ha żeby to jeszcze była kanapeczka. Oni tu chleba z prawdziwego zdarzenia nie znają. To co jedzą, to coś na wzór i podobieństwo najpodlejszej polskiej bułki, nafaszerowanej tablicą Mendelejewa.
Każdy emigrant przeszedł przez okres niezwykłego zdziwienia, w którym to z wypełnionego po brzegi polskiego supermarketu, licznych alejek z mięsiwem wszelakim, serami żółtymi typu guma, twarogami tysiąca smaków, nagle zamienia na skromne puszki z napisem „basic” lub „value”. Po kilku tygodniach jednak sprytny emigrant się orientuje, że strawa królów wciąż dla niego dostępna. Może nie będzie to poczciwy schabowy z kapustą, cielęcinka z kluseczkami, zupa cebulowa z grzankami, ale za to kilka produktów osiągnie w alejce supermarketowej wypełnionej towarem prawie przeterminowanym. Pałacową kuchnię można bowiem codziennie wypełnić dobrem wszelkim, szczególnie po 19stej. Wtedy produkty już są dostępne w cenie polskiej kajzerki. Od curry, poprzez sajgonki, tajlandzkie zupy, koreańskie pierożki, meksykańskie tacosy, aż do poczciwych przerośniętych ziemniaków z kupą sera na wierzchu zwanych „jacket potato”, czy deseru w postaci „apple crumble”, czyli kwaśnych jabłek pod kruszonką.
Jakże się zdziwiłam, że w posh Brytanii wciąż jedzą dość ubogo. Jednym z ulubionych deserów Brytyjczyków np. jest bread and butter pudding, czyli stary chleb lub coś co przypomina polską chałkę, zalane rozrzedzonym budyniem, z dodatkiem rodzynek, dżemu i gałki muszkatołowej, razem zapieczone. W ten sposób powróciłam myślą do dzieciństwa, kiedy babcia stary chleb maczała w jajku i serwowała go jako kotlety. W opcji było też zapieczenie owego rarytasu w masie mleczno-jajecznej, z solą i pieprzem.
Po kilku miesiącach robimy się sentymentalni. Tęskno nam za klasyką kulinarną z Polski rodem i kupujemy grubaśne kawały schabu, który po 15 minutach rozbijania nabiera kształtu upragnionego kotleta. Emigracja jest zresztą matką wynalazków. Wobec powszechnego brak tłuczków do mięs np. walimy z uporem młotkiem lub czym popadnie, wywalając z siebie cały frankowy żal, bezrobocie, brak pomocy ojczyzny, przeklinając Polskę z pasją, dochodzimy do kształtu schabowego. Z roku na rok zapuszczamy się coraz dalej w świat sztuki kulinarnej naszych pradziadów.
Kiedy wykonałam swoje pierwsze pierogi? Nie wiem czy dotrzymałam pierwszej rocznicy. Z całą pewnością z pierwszych prób babcia dumna by nie była. Wobec braku twarogu, normalnej bo polskiej mąki, proces inicjacji pierogowej jest zwykle bardzo bolesny. Nawet ziemniaki tu bowiem nie smakują tak samo. Taki ruski pieróg wobec braku polskiego deli w okolicy, to nie lada wyzwanie. Cottage cheese przypomina zwykle wiejski twarożek, ale tu niespodzianka, zamiast śmietanki, kąpie się w wodzie. Na pierogi się nie nadaje, niestety wszelkie próby zagęszczenia tego produktu kończą się klęską. Jak nie ruski- to chociaż z kapustą i grzybami. No tu kolejna przeszkoda- w Anglii bowiem dostać kapustą kwaszoną to cud, nie wspominając już o grzybach z lasu. Pamiętasz wycieczki z dziadkiem o 5 rano i kosze grzybów, wiszące nad kuchenką korale z plastrów grzybowych? Otóż w Wielkiej Brytanii grzyby leśne są uważane za własność lasu i zasadniczo zbierać ich nie wolno. Do czasu przyjazdu Polaków pozostawały one w pobliskich gajach w stanie nienaruszonym. Każdy zagajnik prawie jest ogrodzony lub nadają mu status narodowego parku, co oznacza, że ani podeptać, ani pooddychać świeżym powietrzem bez pozwolenia nie wolno. Ani grzyba, ani jeziora, ani nawet spaceru po lesie. W tym bowiem kraju wszystko musi być zorganizowane, usankcjonowane i poparte stosem papierów. Doprawdy czasami się zastanawiam jakby to państwo funkcjonowało jakby się okazało, że lasy wymarły i papieru nie ma.
Papieru tu wymaga każdy. Bank, szkoła, przedszkole, przychodnia, instytucje przyznające benefity. Jednocześnie nikt nie posiada dowodu osobistego. Wielka Brytania nie tylko na potrzeby emigranckiej wyobraźni przypomina zabawę w państwo. Jedno z niewielu państw na świecie, które zachowało monarchię, bezużyteczną co prawda, ale przynajmniej dobrze się z bajkami się kojarzącą. Otaczają nas liczne zamki, parki, mity i plotki o rodzinie królewskiej, która z duchem czasu zamieniła się w groteskowy klan celebrytów. Jeśli już o duchach mowa, to Wielka Brytania okazuje się być jednym z najbardziej nawiedzonych miejsc na świecie. W Londynie można się nawet niefortunnie nadziać na autobus widmo, który przemierza miasto codziennie o tej samej porze. Prawie każdy Brytyjczyk jest dumny ze swojej królowej, z podziwem patrzy na księżne, które z Kopciuszków zamieniają się z piękne królewny. Nie wmawiajcie swoim dzieciom, że takie historie to tylko w bajkach. Nasze życie wciąż jest bajką!
Ta zaczyna się na ogół kilka miesięcy po przyjeździe. W Polsce była tylko praca i ta właśnie sprawiała, że człowiek dostawał za nią wynagrodzenie, ledwo wiązał przysłowiowy koniec z końcem, od pierwszego do pierwszego i tak co miesiąc. Tutaj wzdrygamy się na ceny mieszkań, nawet hamburgera w Mc Donaldzie, aby wkrótce się przekonać, że istnieje magiczne słowo „benefit”. W tym przypadku nie oznacza on jedynie nienamacalnej korzyści. Magia systemu przyciąga niczym czarodziejska różdżka dobrej wróżki. Królewno droga, Tobie daję opłatę za wynajem mieszkania- mówi pierwsza przybyła na bal, druga dobra matka chrzestna wymachuje pomocą dla matek z dziećmi- Tobie dam Child Benefit i Child Tax Credit, nigdy już nie będziesz musiała pracować, trzecia natomiast sieje zamęt- dam Ci wszystko ale dopiero jak się przekonam, że chcesz tu zostać, że Twoje dzieci nie mieszkają w Polsce, że jesteś kim jesteś. Przecierasz oczy ze zdziwienia, jak mogą dawać coś za nic, jak mogą dopłacać do przedszkola bo za mało zarabiam, jak mogą płacić za mieszkanie jak nie mogę się pomieścić z trójką dzieci w pokoju? To nie sen, to jest właśnie nasza bajka, nasza normalność, do której przybyliśmy. Porzuciliśmy skorumpowane państwo, które za nic ma przedsiębiorców i obywateli, które jedyne co może zaoferować to system bezpłatnej edukacji, która i tak w świecie znaczy praktycznie nic. W naszym bowiem pałacu nikt nie zerka na dyplomy, zaczynamy od zera, zaczynamy od podstaw. Tracimy powoli związki z krajem, w którym wyrośliśmy. Czy jesteśmy zdrajcami narodu? Ależ nie! Podróż do zamku przodków najczęściej odbywamy dwa razy do roku, na święta, ucząc nasze dzieci polskiej tradycji, mając nadzieję, że przyszłe pokolenia dzięki temu postawią kiedyś lepszy pałac, w którym zapanują dobre wróżki a nie chciwi urzędnicy.
[/columnize]