„Przeprosiny” od Disney’a
Pozwolicie drogie Lejdiz, że mimo trwającego już jakąś chwilę nowego roku opowiem wam dzisiaj o produkcji z roku poprzedniego, o jakiej wspomniałam tylko kilkoma słowami w podsumowaniu rocznym. To kolejny już obraz (pierwszy to „Mroczne cienie” z maja), jakże wspaniałego artysty-reżysera – Tima Burtona, który wszedł do kin w 2012 roku. Co więcej, jest to rozszerzona wersja historii opowiedzianej przez niego pierwszy raz 28 lat temu. Jednak wtedy wytwórnia Disney’a, mimo że promowała owy film, stwierdziła, że jest zbyt straszny, żeby mógł być przeznaczony dla dzieci i podziękowała Burtonowi za współpracę. Jak widać po tak długim czasie przekonano się ponownie o kunszcie tego reżysera i pozwolono mu tworzyć tę produkcję pod auspicjami Disney’a.
Produkcją, która wzbudziła takie emocje wśród członków wytwórni Disney’a był „Frankenweenie”, czyli historia ogromnej przyjaźni między psem Sparky’m i jego panem Victorem Frankensteinem. Akcja filmu rozgrywa się w typowej amerykańskiej miejscowości New Holland, gdzie jakiekolwiek odstępstwo od idealnej normy jest od razu zauważane przez dość wścibskich sąsiadów. W takim otoczeniu wychowuje się Victor, który wraz ze swoim psem Sparky’m bawią się całe dnie, a także postanawiają nakręcić wspólnie film, w którym wybawcą dla całego miasta będzie właśnie jego czworonożny przyjaciel. Jednak ich beztroskę przerywa dość niespodziewane i tragiczne w skutkach wydarzenie – nagle, pod kołami samochodu ginie Sparky. Czy Victor jak każde przeciętne dziecko pochowa swojego pupila i zachowa pozytywne wspomnienia o nim aż do momentu kupna nowego zwierzaka? Tak się nie dzieje, ponieważ główny bohater, zafascynowany lekcjami z przedmiotów ścisłych, postanawia wskrzesić Sparky’ego. Wykorzystując do tego celu wszystkie możliwe metalowe i elektryczne przedmioty, jakie tylko udaje mu się znaleźć w jego domu. Wieczorem czeka na nadejście burzy, bo jedynie ona zwiększa prawdopodobieństwo pozytywnego zakończenia jego nietypowego eksperymentu. Jaki będzie finał tej mrożącej krew w żyłach historii, za której sukces każdy, kto w pierwszych minutach filmu poznał oboje bohaterów, trzyma kciuki? Tego już musicie się drogie Lejdiz przekonać same oglądając ten właśnie film.
Oby dwie produkcje oczywiście różnią się między sobą, ponieważ z jednej strony minęło 28 lat od pierwszej wersji „Frankenwennie”. Z drugiej natomiast pierwowzór był 27-minutowym filmem krótkometrażowym, w którym grali aktorzy, natomiast jego najnowsza wersja to pełnometrażowa animacja dłuższa o całą godzinę. Burton ponownie tworząc swoje dzieło nie stracił jednak w najdrobniejszym stopniu na jakości czy atmosferze. Co więcej, wprowadzając postaci niemal „wyjęte” z takich produkcji, jak „Vincent” czy „Gnijąca panna młoda” przypomina widzom o swoim niepowtarzalnym stylu, którego nie można dostrzec w innych „mrocznych” animacjach, jak np. w najnowszym „Hotelu Transylwania”. Jest tam strasznie, mrocznie, upiornie z domieszką humoru, ale to u Burtona wszystko to łączy się jeszcze z niepowtarzalnym smakiem tego genialnego reżysera.
W nowej wersji „Frankenweenie pojawia się także zdecydowanie większa ilość bohaterów towarzyszących głównej postaci – Victorowi, bo oprócz jego rodziców i sąsiadów większa rolę odegrają też jego koledzy, czyli m.in. Elsa van Helsing, jakiej głosu użyczyła sama Winona Ryder. Poza tymi drobnymi innowacjami film ten zupełnie nie traci na jakości, a nawet zaproponowaną przez Burtona wersję 3D można mu wybaczyć. To, co najbardziej podobało mi się w nowym obliczu „Frankenweenie” było zastosowanie czarno-białego koloru, a nie wszystkich barw tęczy jak w innych produkcjach dla dzieci, co moim zdaniem jeszcze mocniej podkreśliło zarówno specyficzny styl twórcy, jak i wyróżniło jego dzieło spośród jemu podobnych.
Obraz „Frankenweenie” to oczywiście bezpośrednie nawiązanie do takiego klasyku gatunku, jakim jest bez wątpienia książka Mary Shelley z 1818 roku pt. „Frankenstein”, której głównym bohaterem jest doktor Wiktor Frankenstein pragnący rozwikłać zagadkę życia i śmierci. Dzieło to, szczególnie za pośrednictwem kultury popularnej, stało się inspiracją wielu filmów, m.in. najbardziej znanej wersji „Frankensteina” w reżyserii James’a Whale’a z 1931 roku, z główną postacią graną przez Borisa Karloff’a, jak i kolejnych książek. Także i u Burtona główny bohater nosi takie samo imię i nazwisko, jak również stara się za wszelką cenę wskrzesić swojego czworonożnego kompana. Dodatkowo pies, z jakim zaprzyjaźnia się Sparky w nowej wersji, jest pudlem z fryzurą wprost z „Narzeczonej Frankensteina”, a także złowrogi cień nawiązujący do innego dzieła z gatunku horrorów, czyli do „Nosferatu – symfonia grozy” w reżyserii Friedrich’a Wilhelm’a Murnau.
Jak wspominałam na początku wytwórnia Disney’a wreszcie ponownie przekonała się do Burtona i jego filmu, nawet mimo wątków zaczerpniętych z książki Shelley. Jednakże moim zdaniem „Frankenweenie” z 2012 roku jest momentami straszniejszy od pierwowzoru. Być może dziecięca publiczność po 28 latach zmieniła się do tego stopnia, że nie wywrze to na niej tak piorunująco-przerażającego wrażenia jak kiedyś. W celu przekonania się, czy to porównanie, o jakim piszę jest zasadne zapraszam zarówno do filmu Burtona z 1984 roku, jak i najnowszej wersji z 2012. Polecam tę produkcję dla wszystkich niepełnoletnich i pełnoletnich Lejdiz, bo naprawdę warto!
Tekst: Magdalena Smolarek
Zdjęcia: internet