„W Polsce matka jest ciągle postrzegana jako jakiś mit, figura, a nie widzi się tego, że jest człowiekiem i ma swoje potrzeby…” Patrycja Dołowy
Patrycja Dołowy- urodziła się w USA, w 1978 roku. Artystka, vice prezeska fundacji Mama, naukowiec, fotografka, dzienikarka. Tworzy niezwykłe fotografie, które barwi, wydrapuje, gniecie, bawi się sztuką. Pubilkowała w pismach artystycznych i masowych tj. „Exclusiv” , „Gaga” , „Kobieta i życie”, „Przekrój”. W 2007 obroniła tytuł doktora nauk biologicznych. Obecnie tworzy projekt „Widoczki: pamięć miasta/pamięć ciała”, pokazując historię Warszawy z kobiecej perspektywy.
Z Patrycją Dołowy, dr mikrobiologii, artystką fotograficzką, wiceprezeską Fundacji MaMa, dziennikarką, popularyzatorką nauki w Polskiej Akademii Nauk a przede wszystkim mamą dwóch synków rozmawia- Anna Dobiecka
Foto: Magdalena Zowsik/archiwum Fundacji MaMa |
– Patrzę na twoje osiągnięcia i nie wierzę. Jak znajdujesz na to wszystko czas?
– Och, z tym czasem to jest po prostu tak, że on się rozciąga jakoś tak nieoczekiwanie, gdy go potrzebuję (śmiech). Zawsze mi się wydaje, że już nic więcej nie wcisnę, niczego nie zmieszczę w swój grafik, a jednak jakoś się udaje. Zresztą zawsze byłam bardzo aktywna i robiłam wiele rzeczy, zwłaszcza, gdy nie miałam dzieci. A jak założyłam rodzinę, to zaczęłam udawać przed sobą, że „nic się nie zmieniło”, i nadal mogę robić wszystko to, co do tej pory. Oczywiście to oszustwo nie do końca się udało i ja na tym ucierpiałam najbardziej, bo nie mam czasu dla siebie, na tzw. „nicnierobienie”, na kontakt ze sobą, na spokojne położenie się w wannie.
– Czyli to jednak mit, że poprzez macierzyństwo niczego się nie traci?
– No jasne, tylko o tym się nie mówi. Między innymi dlatego powstała Fundacja MaMa.
– Jak się zostaje wiceprezeską Fundacji MaMa?
– No, po prostu trzeba znać prezeskę (śmiech). A tak serio, to zawsze byłam zaangażowana społecznie, podpisywałam petycje, chodziłam na demonstracje, dyskutowałam. Tylko nigdy się nie czułam gotowa „pójść na barykady”. Dopiero jak zaszłam w ciążę, to pomyślałam „no nie, dosyć gadania, trzeba zacząć działać”.
– I zaczęłaś. Ale powiedz, po co właściwie mamom fundacja? Przecież matkom niby jest tak dobrze…
– No właśnie nie jest. W Polsce matka jest ciągle postrzegana jako jakiś mit, figura, a nie widzi się tego, że jest człowiekiem i ma swoje potrzeby. I to już tak trwa kilka wieków. Choćby wiecznie żywy stereotyp Matki-Polki, która ma rodzić synów, by miał kto ginąć za ojczyznę w kolejnych powstaniach i wojnach. Po wojnie z kolei matki mają odbudowywać ojczyznę (ale rodzić nowych obywateli też). W PRL-u matka zmienia się w menadżerkę, która wszystko dla rodziny załatwi. Oczywiście kosztem swoich potrzeb i swojego czasu. Bo przecież po pracy etatowej ma drugi etat – w domu. Charakterystyczny jest też dzisiejszy wizerunek matki psychologizującej, to rodzaj „biowładzy”. Na pozornie wyzwolonej ze swej dawnej roli matki wywierana jest straszna, społeczna presja. Prowadzi to do sytuacji, gdy właśnie matkę obwinia się za wszystkie niepowodzenia w życiu dzieci i zarzuca się jej nieudolność wychowawczą. Wyrosłeś na nieudacznika, bo nie karmiła cię piersią. Gnijesz w kryminale, bo oddała cię do przedszkola. Nie masz życiowego partnera, bo stałeś w kącie za dłubanie w nosie. itd, itp. Po prostu we wszystkim można dopatrzyć się winy matki. I generalnie postrzega się ją w domu w sferze domowej. Matki w Polsce nie mają dostępu do sfery publicznej, nie mogą mówić swoim głosem. Nawet w dyskursie feministycznym nie było do niedawna miejsca na mówienie o macierzyństwie. Więc fundacja powstała jako odpowiedz na te ogromna lukę.
Foto: Paweł Morga |
– Czy powstanie fundacji coś zmieniło?
– Hmm… wydaje mi się, że tak – po pierwsze pojawił się ten temat w nowym – społecznym – kontekście i matki zaczęły się zrzeszać. Powstało sporo lokalnych klubów mam, część z nich lobbuje na rzecz matek/rodziców. Matki zaczęły wychodzić z domów, domagają się miejsca dla siebie. To zresztą powoduje silny odzew w sensie „fali zwrotnej”: a to walka z publicznym karmieniem piersią – bo to podobno obsceniczne, a to komentarze profesora Mikołejki – „wózkowe” to najgorszy gatunek człowieka. I to, niestety, częściowo znajduje społeczne poparcie. Co jest tragiczne, bo świadczy o szowinizmie i dyskryminacji matek, ale z drugiej strony potwierdza sens naszych działań. Po czymś takim dokładnie widać, że społeczeństwo oczekuje, iż matka będzie „siedziała w domu”, i trzeba wreszcie złamać ten konstrukt kulturowy. Pomyślmy: gdyby profesor Mikołejko napisał w ten sposób o „czarnych” lub „Żydach”, to zostałby oskarżony o rasizm czy antysemityzm. Gdy pisze o matkach, wszystko jest w zupełnym porządku.
– A jak wy działacie? Co konkretnie robicie?
– Na przykład nasze akcje „O mamma mia! Tu wózkiem nie wjadę” mają na celu pokazać, że w wielu miejscach publicznych nadal nie ma podjazdów, wind czy innych udogodnień dla osób z wózkami (a przy okazji i na wózkach). Ludzie (zwłaszcza mężczyźni) nie zdawali sobie sprawy, że wózek z dzieckiem może ważyć i 30 kg, a ma go targać po schodach kobieta, która w dodatku może być też w kolejnej ciąży. I jak ona ma dać sobie z tym radę? A przecież jest obywatelką i ma prawo a czasem obowiązek iść np. do urzędu i załatwić swoje sprawy.
– No dobrze, a jak odzew po takiej akcji? Czy coś to dało?
– Zyskałyśmy tyle, że media, dziennikarze, w końcu i decydenci zaczęli wreszcie przyznawać, że ok – potrzebujemy wind i podjazdów, ale już np. przewijaki to jakaś fanaberia. Więc teraz wyobraź sobie matkę, która 10 razy pomyśli zanim wyjdzie z domu, jeśli w miejscu, do którego się udaje nie będzie mogła przewinąć dziecka. Nie każda z nas, jak Anna Mucha przewinie dziecko na restauracyjnym stole. Społeczna presja i wewnętrzne opory są zbyt duże. „Zwykłą” kobietę szybko by zaszczuto po takiej akcji. Dlatego poparłyśmy akcję dzielnych dziewczyn z Cieszyna „Tankujesz-przewijasz”, a także flash-mob „pieluchą w stację”, by wreszcie dać opinii publicznej do myślenia.
Lidia Barc i Anna Dobiecka z synkiem Leonem, foto: Patrycja Dołowy |
– Jakie jeszcze ważne sprawy poruszacie?
– Och, o fundacji mogłabym mówić godzinami. Wydając książkę „Co to znaczy być matką w Polsce”, starałyśmy się uzmysłowić społeczeństwu, że problemy matek są różne i że macierzyństwo w Polsce to nie jeden obrazek (i to nieważne czy miły czy niemiły, i czy politycznie poprawny czy nie), tylko że to wiele obrazków. Najczęściej smutnych, bo mówią też o wielokrotnym wykluczeniu. Mam tu na myśli matki niepełnosprawne (bo takie też są), którym z góry proponuje się aborcje (bo przecież niepełnosprawna kobieta nie może być matką), albo matki dzieci niepełnosprawnych, którym nikt nie pomaga (bo najczęściej partner, biedaczek, nie mógł udźwignąć tego ciężaru i zwyczajnie zwiał), albo matki lesbijki, których partnerki nie mają praw do dzieci.
– Albo matki artystki…
– Tak! Jeśli artystka zacznie przemawiać głosem matki czy próbuje mówić o macierzyństwie, jest natychmiast pomijana, olewana, świat artystyczny staje się jej niechętny. O macierzyństwie mówi się jedynie w sztuce sakralnej. Nawet w znaczeniu słowa „artysta” zawiera się rodzaj męski. To chyba takie postrzeganie świata: sztuka to coś wzniosłego, macierzyństwo to coś zwykłego, przyziemnego, codzienność. Te światy się po prostu wykluczają w opinii publicznej i dla matek w sztuce nie ma miejsca. Dlatego stworzyłam wystawę „Sztuka Matek”. Chyba chciałam jakoś w niej oswoić taką moją schizofrenię, takie rozdwojenie poporodowe. W dziecięcym pokoju nie ma miejsca na babranie się w swoim tożsamościowym błocie, na przeżywanie i ekspresję, dlatego urządziłam sobie pracownię w ciemnej piwnicy i tam schodziłam, niczym bohaterka Olgi Tokarczuk z „Anny In w grobowcach świata„. W podziemiach miałam czas i miejsce na moją sztukę, na górę, do ciepłego i czystego dziecinnego pokoju wracałam jako matka. To trudne.
– Byłaś podzielona? Rozdarta?
– Zaczęłam rozmawiać z innymi artystkami-matkami, żeby się przekonać, jak one sobie z tym radzą. Cecylia Malik pełzając na kolanach za raczkującym dzieckiem, zaczęła dostrzegać świat z innej perspektywy – np. zauważać hydranty, studzienki kanalizacyjne. Malowała je na kolanach, co daje nam szybkie skojarzenie z sakralną sztuką prawosławną- ikony też maluje się na kolanach. Albo zwrot w karierze Sandomierskiej. Najpierw szli z Sasnalem „łeb w łeb”- odbiorcy cenili jej dzieła. „Miała branie” pewnie dlatego, ze malowała siebie w intymnych sytuacjach z mężczyzną. Gdy po porodzie zaczęła malować siebie nadal w intymnych sytuacjach, ale z dzieckiem, jej prace przestały pojawiać się na wystawach i w galeriach. Wystarczyło, że zmieniła temat na „macierzyństwo” – koniec.
– Skoro jesteśmy przy sztuce: jesteś aktywną artystką. Ostatnio bodajże „Przekrój” napisał o Tobie: „że inni odkopują historię a ty ją zakopujesz”. Dlaczego?
– Och, to właściwie temat, na który najtrudniej mi mówić. Podsumuje to tak: przewrotnie zakopując moje „widoczki,” odkopuję historie, zapładniam miasto pamięcią o tym, co było, za pomocą takiej starej, dziewczyńskiej zabawy w „sekret”. Pamiętasz? Zbiera się najpiękniejsze kwiatki, kamyki, dodaje wstążki i liście, układa kompozycję, przykrywa szkłem i zasypuje ziemią. I nie chodzi tu o sam „widoczek”. To fakt powierzenia ziemi czegoś cennego, a przede wszystkim wspólny sekret mają tu swoją wagę.
Foto: Anna Grzelewska |
– A ty zakopujesz..?
– Moje widoczki to zdjęcia różnych zdarzeń przeszłych, codziennych, opowiedzianych, bliskich osób połączone z odlewami z mojego ciała. Ponieważ sam projekt powstał z warstwy organicznej, z moich niezwerbalizowanych lęków, umieszczam w „widoczkach” siebie.
– Jak to się w ogóle stało? Jak wybierasz odpowiednie miejsca?
– Wiesz, bo to jest tak, że idę miastem (tu chodzi o Warszawę, bo to moje miasto, ale ona też była najbardziej zniszczona) i szukam śladów tego, co tu kiedyś było. Wiem, że głęboko pod ziemią jest cmentarzysko, są ludzkie kości a na powierzchni przykrytej grubym brukiem tego nie widać, widać tylko walkę na symbole. Powierzchnia nie przechowuje wspomnień o pogrzebanych tam ludziach, powierzchnia jest zawładnięta inną pamięcią. W strukturze miejsca (w sensie miasta) nie ma miejsca na ludzkie wspomnienia. Są tylko pomniki. Więc ja tworzę swego rodzaju antypomniki. Wkręcam tę pamięć w tkankę miasta. To część mnie – odlewy z mojego ciała i fotografia, którą znam, która jest moja. Dzięki temu oswajam historię pokoleń, która jest we mnie. Te lęki rodziny naznaczonej przez Holocaust, przenoszone z pokolenia na pokolenie, zasypane, przyklepane, nie mające ujścia. Tak jak mówiłam, zasypując widoczki – odkopuję historię. W pewnym sensie uzupełniam braki. Odsłaniam tę bardziej kobiecą, pominiętą część wspomnień.
Foto: Paweł Morga |
– A jak godziłaś w sobie duszę artystki z pracą naukowczyni?
– A dlaczego nie miałabym tego godzić? To znów kolejne mity i stereotypy, z którymi musiałam się zmierzyć: że ludzie muszą się w czymś specjalizować i że zawsze ta druga część działalności jest raczej hobby, zabawą, traktowaną mniej poważnie. A we mnie jest to zintegrowane i wszystko się nawzajem przenika. Wytworzyła się taka siatka połączeń. Ale nie zaprzeczam, że przez lata miałam z tym problem. Moje otoczenie uważało, że bycie artystką to fanaberia i że nie da się tego pogodzić ze światem nauki. I że muszę się określić. Więc po maturze zdecydowałam, że zamiast na ASP, idę na biologię. Swoje prace rozdałam znajomym i postanowiłam zająć się nauką, żeby zdobyć konkretny zawód. Ale gdy pojechałam na wakacje i odwiedziłam w Amsterdamie wystawę Nan Goldin „I’ll be your mirror”, przeżyłam katharsisi poczułam, że sztuka jest moja i że jej nie porzucę. Robiłam doktorat z biologii, a równolegle kończyłam Wyższe Studium Fotografii AFA we Wrocławiu. Ale chyba dopiero, gdy dostałam stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, poczułam, że moja praca w tej dziedzinie została uprawomocniona, że jestem „prawdziwą” artystką, że to mój zawód. Jednocześnie pracuję na rzecz popularyzowania nauki w Polskiej Akademii Nauk i bardzo lubię to, co robię. Prowadzę dział biomedyczny w „Academii” (czasopismo PAN-u – przyp. red.) oraz prowadziłam do niedawna dział naukowy w „Przekroju”.
– Czyli masz dwie dziedziny, w których się równoważnie spełniasz?
– Trzy! Nie zapominaj o fundacji, od której zaczęłyśmy – mam „trzy nogi”.
– To twoi synowie pewnie cię w ogóle nie widują?
– A dlaczego? Właśnie nie! Jestem z nimi bardzo blisko i staram się dobrze nimi opiekować. Oczywiście, zajmuje się nimi też ich tata. Co ciekawe, słyszę czasem od ludzi „jaki ten Paweł (mąż Patrycji- przyp. red.) dzielny, zajmuje się dziećmi”. O mnie nikt tak nie mówi. Ponieważ przyjął się niesprawiedliwy podział obowiązków i po pracy etatowej to kobieta musi wykonywać obowiązki domowe. I trzymać ten work-life balance. A to jest bardzo trudne: kobieta matka wykonuje codziennie ponad 200 różnych czynności. Posiadła umiejętność wykonywania kilkudziesięciu zawodów. Praca matki została wyceniona na ok. 2-3 tys. zł miesięcznie. A nadal jest tak niedoceniana. Bo to „naturalne”, że te wszystkie czynności wykonuje kobieta. Za darmo.
Próbujemy to działaniem fundacji zmieniać. Codziennie. Na różnych poziomach, nie tylko wpływając na społeczeństwo, ale także proponując konkretne rozwiązania. Nasze rekomendacje – kompleksowe propozycje zmian – trafiły na najwyższe szczeble – do sejmu, do przedstawicieli wszystkich partii, do kancelarii Premiera i do kancelarii Prezydenta RP. Często sobie z dziewczynami powtarzamy „Damy radę!”. I tak właśnie o nas myślę, że damy.
„Artefakty” z cyklu „Ukryte historie” Patrycja Dołowy |
Patrycja Dołowy |
„Hard Boiled Wonderland” z cyklu „Ukryte historie” Patrycja Dołowy |
„Artefakty” z cyklu „Ukryte historie” Patrycja Dołowy |
„Obcy we mnie” Patrycja Dołowy |
„Widoczki”- foto: Patrycja Dołowy |