Grace Kelly od Boscha

            Kochane, zróbmy sobie prezent. Od czego zaczynam? Od ulepszaczy! W czerwonej buteleczce, w płaskiej, podłużnej tubce, w fikuśnym słoiczku, przywołującym domowe i całkiem niedorzeczne skojarzenia z najpyszniejszą pod słońcem, babciną konfiturą. Na oko, pod oko,
na czoło i na lepsze myślenie. Ten ma podnieść, tamten przygładzić, uwypuklić lub wręcz wspak, przypłaszczyć. Uczynić doskonałą.




            Codziennie rano, za wszelką cenę, staram się dojść do kompromisu ze swoim odbiciem
w lustrze. I czasem marny to bywa kompromis, okupiony nerwowym skurczem żołądka – cholera, znów spóźnię się na autobus, znów będę dreptać przed gabinetem szefa, układając mało wiarygodną historię o odwiedzinach babci (przyleciała niespodziewanie, co miałam robić, musiałam odebrać staruszkę z lotniska!). Ale nie mogę, nie mogę się spóźnić – o minutę, nie, o sekundę, przecież muszę być doskonała! W pośpiechu chwytam pasek, na oślep celuję w oczka szlufek… nie, to nie ten! Ten wygląda koszmarnie, poza tym nosiłam go już wczoraj. Z bluzką jeszcze gorzej; biała ze stójką, a może ecru? 



Niedawno przeczytałam, że znów modna jest inspiracja stylem Grace Kelly: nie dosłowne cytaty, ale próba wykreowania kobiety o nienagannej prezencji – od rana
do zmierzchu. O, rany! To mnie znów przyciąga do lustra; zachodzę w głowę – czy idealna Kelly też upinała włosy, usiłując jednocześnie zjeść kanapkę, odebrać smsy (może to szef, który znowu każe być w biurze godzinę wcześniej?) i nakarmić wiecznie głodne koty? No i za pięć godzin… nie, nie mam już czasu, szef na mnie czeka, czeka delegacja ze Stanów, siedzą już pewnie w sali konferencyjnej, zostawiają odciski palców na mahoniowym blacie i robią mądre miny.


            I już mnie nie ma, już jestem pośpiechem, zmieniam się w jedną setną sekundy, afirmując przy tym kobiecość. Ha, afirmować! Czy dzisiaj, podczas wykładu dla tych nudziarzy,
będę wystarczająco zafirmowana? Na to liczy szef; zwołał konferencję, na której zaprezentuję wyniki wyciskania soku w nowej wyciskarni, ostatniego soku z naszych klientów. I ja tę delegację zachwycę, ja ją wprawię w dygot – to poprawi nasze wyniki, wygładzi tabelki,  wyrówna krok, wyniesie na wyżyny, doda aury, udoskonali, udoskonali!
Wolę sobie nie wyobrażać, co się stanie, jeśli zawalę prezencję. Jeśli nie polepszę, nie podciągnę,
a krzywa znów będzie zdradliwie pozioma. Wolę nie myśleć, nie, nie teraz, nie teraz, wybiegam
z domu…
            Pół godziny później Londyn zdradza mnie obrzydliwie. Ktoś, kto choć przez chwilę przebywał w tym mieście, wie, że tu rok dzieli się na dwie pory: deszczową i jeszcze bardziej deszczową. I właściwie nikt tak naprawdę nie wie, która jest która.


            Przed stacją metra ulewa chwyta mnie wpół. Nie ma sensu sięgać po parasol – deszcz pada poziomo, ze wszystkich stron. Asytują mu rozpędzone auta, radośnie rozbryzgując kałuże.
Nie myślę już o Grace Kelly, na próżno zachowuję myśli, włosy, teorie, argumenty, przekonania
o wyższości, o konieczności, o ulepszaczach. Wsiadam do metra i huśtam się w szeregu takich jak ja, w kolejce do raju. Blade, drżące jarzeniówki wyłuskują z naszych twarzy to, co usilnie staraliśmy się zatuszować, rzucają nasze podobizny na szybę. Jak złośliwa przyjaciółka przyciskają nam nos do lustra: „masz pryszcza! nie przespałaś nocy! uuu, nowe zmarszczki pod oczami; co tam, kłopoty – w domu czy w pracy? A może w łóżku?”. Odwracam głowę, nie chcę patrzeć, po chwili jednak wracam. Zaraz, zaraz, czy nie wyglądam jak postać z obrazów Boscha? Nieidealnie… piękna?


            Wychodzę z metra; jestem spóźniona, ale nie biegnę, nie walczę o doskonałość, odpuszczam. Właśnie, ODPUSZCZAM.
Oddycham. Dzień mija jakoś, pewnie nie jestem Grace Kelly, daleko mi nawet do jej marnej imitacji. Doskonałość spływa po mnie jak deszcz.  I przyznam Wam szczerze: nagle cieszy mnie to niezmiernie, że jednak spływa, że potrafię wyluzować. 
Kto mnie tam zresztą wie, jak długo wytrzymam, czy znów nie porwie mnie prasowanie zmarszczek, odejmowanie lat, wygładzanie, podciąganie, doskonalenie.
            O co więc chodzi?  Popatrzcie, zabieganie o doskonałość pożera nam kontemplowania świata. I z definicji jest bezcelowe. Osiągnąć ideał? To byłoby smutne.


Dlatego, Kochane, zróbmy sobie prezent: odpuśćmy, zwolnijmy siebie, chociaż na moment, z warty na straży ideału. Zaparzmy kawę i w ukochanych swetrach, którym daleko od klasyki Burberry, celebrujmy rozmowę. Dokładam do niej poezję Marcina Kurka, który właśnie dostał nagrodę Kościelskich: „Jest koniec października, deszcz/ pada od trzech dni. Słucham adagia/ z dziewiątej Brucknera…”
Iza Smolarek
            PS. Według najnowszych badań, dla większości Polaków symbolem wyrafinowanego smaku jest otaczanie się drogimi przedmiotami. Tylko trzydzieści procent uważa, że w dobrym guście jest elokwencja.