Minęły wakacje. Zarówno polskie, jak i polko-angielskie dzieci poszły już do szkół, a zatem rodzice i nie tylko resetują się po wakacyjnych wojażach, wracając z parą do pracy. Ach te wakacje! Tak szybko mijają i tylko pozostają wspomnienia, które zacierają się wraz z każdą kroplą jesiennego deszczu.

Wielu z nas spędziło czas wakacyjny w Polsce i choć poglądy na ten temat są podzielone, nie da się nie zauważyć, że grono przyjaciół i znajomych co roku się kurczy i od Polaków, którzy pozostali w ojczyźnie bije nieuzasadniona niechęć, w niektórych przypadkach wręcz wrogość.

Po urlopie w Polsce, nasunęła mi się refleksja, że emigranci polscy, szczególnie ci z Wysp, nie mają prawa czuć się dobrze ani w starej, ani w nowej ojczyźnie. Z ust Polaków słychać komentarze, że nie mamy po co wracać i nawet nie próbujmy bo przecież zabierzemy wiernym Polakom pracę, że Polska nie wytrzyma naszego powrotu i będzie gospodarczy krach. Nie wyczuwam atmosfery wsparcia, pro-emigranckiej myśli, która gdzieniegdzie przebija się z medialnej politycznej sieczki. Społeczeństwo nie jest przygotowane na masowe powroty, a na walkę. Walkę o stołki, o pozycję, a nawet o programy zasiłkowe. Zadziwiająco mało kto nas do tych powrotów namawia, widząc wyraźnie, że społeczeństwo brytyjskie jest już naszą obecnością zmęczone. Coraz więcej pojawia się aktów przemocy wobec Polaków, tak wiernie podsycanych przez media. Mimo akcji przeciwko rasiszmowi, wciąż we znaki daje nam się niechęć do naszej nacji na terenie Wysp. Zatem tu niedobrze, a tam jeszcze gorzej?

szydlo i cameron

[x_custom_headline type=”left” level=”h3″ looks_like=”h3″]Naprawdę nie ma się z czego śmiać![/x_custom_headline]

Za plecami natomiast słychać chichot i nie tylko losu. Śmieją się Ci, którzy nigdy nie mieli odwagi wyjechać i Ci, którzy w Polsce nie doświadczyli biedy, którzy zajęli swoje ciepłe posadki, obciążyli konto na 40 lat kredytu frankowego i dziś żyją z dnia na dzień. Paradoksalnie śmieją się ci, którzy w życiu nie osiągnęli zbyt wiele i uważają, że w Wielkiej Brytanii szczytem osiągnięć każdego Polaka jest zmywak lub konserwator powierzchni płaskich. Podśmiewują się z braku kariery, samemu goniąc w piętkę i łatając budżetowe dziury z miesiąca na miesiąc. Czują się lepsi, uprzywilejowani i dumni bo nie muszą jeździć na szmacie, a zajmują „stanowiska”. Podśmiewują się korpoludki, którym się wydaje, że złapali pana Boga za nogi i mają prawo oceniać nas- emigrantów, którzy wybrali z różnych powodów inną drogę. Czym się bowiem rożni praca u podstaw, opieka nad starszą osobą na przykład od Key Acccount Managera poza, rzecz jasna, poziomem wiedzy, którą należy nabyć w celu wykonywania zawodu, czyli spędzić kilka lat na studiowaniu, zaliczaniu i udoskonalaniu? Otóż rożni się głównie tym, że po pracy zapominasz o tym co robisz i masz czas dla własnej rodziny. Różni się także tym, że śpisz spokojnie, że w głowie nie masz kołowrotka cyferek i literek, a w wolnym czasie po prostu oddychasz. Zatem moi drodzy rodacy, z całą sympatią dla Waszych wierzeń i uprzedzeń- proste zawody mają swoje zalety i nie są w żaden sposób gorsze czy uwłaczające ludzkości i naprawdę nie ma się z czego śmiać. Kiedyś bowiem taka właśnie osoba zajmie się Waszym schorowanym tyłkiem kiedy już Wam siły i moce opadną, a kolejny zawał spowodowany pogonią za kasą po prostu rozłoży Wasze marzenia i cele na łopatki. Nie prorokuję tutaj każdej intelektualnej czy biznesowej duszy, ale pamiętajcie, że być może prosty, fizycznie pracujący emigrant będzie się śmiał ostatni;-)

[x_custom_headline type=”left” level=”h3″ looks_like=”h3″]Raju nie ma, jest normalność[/x_custom_headline]

Tym nie mniej, nie zapominajcie, u nas raju nie ma. Mit saksów i dolarów w kieszeni upadł co najmniej 10 lat temu. Od tego czasu naszym rajem stało normalne życie, najczęściej z dala od bliskich, od przyjaciół, którzy pozostali w Polsce, od cudowności polskiej kuchni i krajobrazu. Tęsknimy. Z czasem czar wspomnień nieco się ulatnia, zaciera się przy każdej podróży i spotkaniu z polskim urzędnikiem czy sklepową. Wciąż za ladą spotkamy bowiem egzemplarze trącone myszką czasu, które będą nam kazały „se wziąć coś tam z tamtej półki, a towar zwrócony, nieświeży potraktują jako naszą zachciankę i złotówki nie oddadzą bo widziały gały co brały”. Customer service w polskim wydaniu jeszcze się ciągnie żółwim tempem za żelazną kurtyną.

Ot przykład: restauracja chińska, całkiem renomowana na warszawskim Ursynowie- dzielnicy wciąż modnej, młodej i obleganej. Zamawiam kurczaka w sosie curry. Zamiast kurczaka dostaję sos z papryką i kalafiorem (polskie chińskie warzywo) i gdzieś tam ukryty kurczak, niewidzialny gołym okiem. Jako że papryki nie spożywam, proszę o jej usunięcie. Po 3 minutach wraca kelnerka i mówi, że kucharz się nie zgadza.

???- mój wzrok z niedowierzaniem wgapia się w nomem omen fatalnie ubraną panią, bez zabezpieczeń health& safety, w starych dżinsach i wyblakłej czarnej bluzce.

Powtarza- „kucharz powiedział, że nie wyjmie papryki z dania”. W odpowiedzi więc zamawiam nowe danie, bez warzyw tym razem.

Słyszę w odpowiedzi: „a co ja mam z tym zrobić?”

Zadziwiona pytaniem, sklecam odpowiedź: ”albo wyjąć paprykę bo nie chcę, żeby restauracja miała kłopoty jak dostanę na nią uczulenie, albo podać nowe danie, gdzie papryki nie będzie”.

Wraca skonsternowana kelnerka i mówi: „kucharz nie ugotuje pani nowego dania i papryki też nie wyjmie”.

Wyjściem i żalem kończy się moja wizyta w chińskiej restauracji na warszawskim Ursynowie. Małe dziecięce gębusie wołają jeść, a jedzenia nie ma bo kucharz gwiazdorzy, zamiast służyć klientowi.

W tym miejscu chciałabym wyrazić ogromne uznanie dla kucharzy w Wielkiej Brytanii, którzy codziennie zmagają się z osobliwymi zachciankami swoich klientów i spełniają praktycznie każdą. Na początku swojej drogi w UK, jako kelnerka miałam do czynienia z klientami, którzy potrafili zmienić zdanie nawet 3-4 razy i wciąż dostawali to czego chcieli. Nieważne czy to były tygrysie krewetki, którym trzeba było urwać głowy, czy też surowy lub skremowany stek. Steki nomen omen podlegały zwrotom i wymianie najczęściej. W 1 na 3 przypadków bowiem klient narzekał, że nie jest tak jak chciał i co? Kucharz wyrzucał i smażył kolejnego. I tak być powinno. Jeśli wybierasz na życie funkcję służalczą i decydujesz się zadowalać innych ludzi, musisz być przygotowany na wyuzdane żądania i jeszcze się cieszyć, że możesz je spełnić bowiem zadowolony klient wróci, a restauracja chińska była niestety pusta.

[x_custom_headline type=”left” level=”h3″ looks_like=”h3″]W kraju brudu, smrodu i ubóstwa?[/x_custom_headline]

„W tej Anglii to syf straszny, co?”- pyta pani z „warzywniaka”. Cóż powiedzieć, cóż dodać. Los rzucił mnie do Warszawy w te piękne, wyjątkowo ciepłe wakacje. Polska ma piekną fasadę, którą demostruje dumnie stolicą. Dużo się dzieje, pięknie rozwija się kultura, za unijne pieniądze powstają kolejne drogi, rosną domy, dużo domów. Jednak zaplecze wciąż bywa smutne. Wystarczyło się przejść do jednego z popularnych miejsc tego lata, czy to nadwiślańskie knajpy, czy inny stragan, wokół brud, że nos piszczy. Od ulicy szklane domy, od podwórka- rozwalające się kamienice. Publiczne toalety przepełnione, zapchane papierem, bez odpływu. Brak rozwiązań systemowych, które przecież tak bardzo zmieniłyby obraz polskiej rzeczywistości. Wystarczy zajrzeć do jakiejkolwiek publicznej toalety na pięknej autostradzie, której nikt chyba nie sprząta lub robi to niezwykle rzadko. Może przeciętny Anglik w domu nie ma pałacowej ogłady, a jego ogród zazwyczaj przypomina klepisko, ale jednak w miejscach publicznych jest zazwyczaj ład. Pomimo marmurów w polskiej toalecie niestety brakuje podstawy- papieru toaletowego i dobrego odpływu. Czyżby wszyscy dobrzy budowlańcy i inżynierowie wyjechali? Oczywiście, że w Wielkiej Brytanii nie ma takiej koncentracji pięknych, wielkich domów jak w biednej Polsce. Nie ma parków zamiast ogrodów przed wybudowanymi w większości z oszustw podatkowych willami. Za to są cztery ściany i wybór. Domów nie kupuje się na metry, a na ilość sypialni. To jakby powiedzieć z góry ludziom co jest w życiu najważniejsze- łóżko, ciepły kąt, dach nad głową, a nie piękna fasada „własnego” M, z kredytem do końca życia, żeby tylko ładne było i lepsze od sąsiada.

[x_custom_headline type=”left” level=”h3″ looks_like=”h3″]Jesteś emigrantem, żyjesz na kupie i żywisz się podłym jedzeniem[/x_custom_headline]

10 lat temu Polacy w Wielkiej Brytanii czasami żyli w większych grupach, w domach gdzie mieściło się kilkanaście osób. Na tej informacji wciąż żerują narodowe hieny, które naśmiewają się po kątach z emigrantów. Te czasy już są pieśnią przeszłości. Nie jemy kociej karmy, nie kąpiemy się w strumieniach i nie spożywamy jedynie słusznej fasolki z puszki. Takie właśnie postrzeganie polskiego emigranta wciąż panuje u dużej grupy Polaków. Czują się lepsi i przyznaję, że pod względem jakości produktów spożycia codziennego możemy im zazdrościć. Jednakże człowiekowi do życia nie jest potrzebne 120 gatunków sera i kiełbasy, a prawdziwą wartością jest spokój. Zaspokajanie bowiem podstawowych potrzeb nie musi mieć charakteru nabożnego. To fantastycznie, że Polak ma wybór, że ma jakość, ale zarabiając 1500 zł na kiełbaskę z górnej półki może pozwolić sobie najwyżej raz w miesiącu. To fenomen polskiej rzeczywistości. Rynek zdaje się być nienasycony, półki uginają się pod towarem, ale tak naprawdę mało kto może sobie pozwolić na codzienny luksus i wybiera podstawowe produkty. Stąd niezwykle dynamiczny rozwój działów marketingu i agencji reklamowych. Każdy stara się przekonać, że ich produkt jest najlepszym i niezbędnym, tym który należy kupić za ostatnie pieniądze bo przecież poprawia jakość życia. Wciąż pokutuje tu stary model marketingu produktowego, gdzie nadrzędnym celem jest sprzedaż, a nie spełnianie prawdziwych potrzeb klientów. W Wielkiej Brytanii od lat mamy dostęp do polskiej żywności i nie tylko. Jeśli mamy na to ochotę- w tym samym tygodniu możemy spożywać produkty z całego świata, bowiem autentyczne składniki znajdziesz niemal w każdej wsi i nie są to produkty opatrzone etykietką „luksusowe”. Dla nas codziennością jest indyjskie curry, prawdziwe chińskie danie, czy kotlet, a na deser francuskie makaroniki. Jedzenie akurat może być relatywnie tańsze od żywności w Polsce. Lokalne sklepiki bowiem oferują oryginalne produkty w naprawdę niskich cenach. Oczywiście inaczej sprawa się ma z dostępem do żywności ekologicznej. Ta akurat jest bardzo droga i rynek dość dziewiczy więc byłoby pole do popisu chociażby dla polskich gospodarstw rolnych, które uprawą i hodowlą takiej żywności się zajmują. Jednak wielu polskich rolników z natury rzeczy patrzy jak zakombinować i wziąć dopłaty unijne, a nie jak rozwijać swój interes.

[x_custom_headline type=”left” level=”h3″ looks_like=”h3″]Mieszkasz tam, sypnij kasą[/x_custom_headline]

Przechodząc do zagadnienia naszych zarobków i spełniania podstawowych potrzeb, nie można się oprzeć wrażeniu, że wielu Polaków po prostu przelicza wszystko swoją miarą. Brytyjski Polak ma sypać kasą bo ją ma. Wielu byłych już najczęściej znajomych zagaja o pożyczkę, inni wręcz o darowiznę, tak jakby zapominając, że z powodu wizyty w Polsce rachunki „tam” nie płacą się same i że są zwykle 3-5 razy wyższe, tak jak nasze zarobki. Często Polacy patrzą z zawodem i pretensją, że nie odkładamy pieniędzy, przecież „TYLE” zarabiamy. Skoro jednak nie stać nas jeszcze na willę w Polsce, to znaczy, że jesteśmy do bani bo przecież za granicę to się jedzie, żeby zaoszczędzić chociażby na dom w Polsce. A tu niespodzianka. Większość z nas nie ma z czego oszczędzać bo koszt życia jest zbyt wysoki. Jednak para pracujących osób bez obciążeń w postaci dzieci, jest w stanie szybko uzbierać sumkę pozwalającą na zakup nieruchomości, czy to w Polsce, czy w Wielkiej Brytanii na kredyt. Tylko mało kto zauważa fakt, że kultura zachodu niekoniecznie namawia do kupowania własnego M. Wiele osób wynajmuje nieruchomość przez całe życie i nie ma w tym nic ujmującego. To sposób na życie, na brak konieczności spłacania rewaloryzowanych odsetek. Dlatego wiele osób po prostu inwestuje w swoje przyjemności, np. zagraniczne podróże, zamiast nerwowo odkładać na raty kredytu, a nie na dom w Polsce.

[x_custom_headline type=”left” level=”h3″ looks_like=”h3″]Politycznie niepoprawni[/x_custom_headline]

Kolejną zadrą na kontaktach międzyludzkich jest polityka. Nieistotne która opcja polityczna jest akurat na topie, „prawdziwy” Polak ma bardzo dużo do powiedzenia na jej temat. Oburzenie wywołuje jakikolwiek inny pogląd polityczny emigranta, bo ten, jak sama nazwa wskazuje wyemigrował, również politycznie. Nie ma prawa ani mieć poglądów, ani broń Boże głosować, czy zajmować oficjalne stanowisko w jakiejkolwiek sprawie, chociażby aborcji czy programu 500+. Wyjechał, to znaczy nie jest już Polakiem i do tego co na miejscu nie ma prawa się wtrącać. Przecież zdradził ojczyznę dla nowej, lepszej, a pozostawiona żona lubi się mścić. Przypominam drogi rodaku, że w czasie zaborów to właśnie Londyn dał schronienie naszemu wyzwoleńczemu rządowi, to właśnie poza granicami krajów były przygotowywane największe przewroty, perspektywa i doświadczenie innych krajów są zazwyczaj pomocne w tworzeniu światopoglądu. Opinia zatem powinna być kwestią szanowaną, bo wyrażona nie tylko w trosce o kraj, ale także w oparciu o zagraniczne doświadczenie. Zatem nie odbierajcie nam prawa do opinii, ani nie potępiajcie naszego liberalizmu myślowego, bowiem ma on swoje uzasadnienie. Nie wszyscy Polacy tu się ze mną zgodzą, ale na pewno większość z nami stało się największymi patriotami poza granicami kraju. Żony nagle zaczęły oglądać mecze, przyrządzać pierogi i schabowe, ba nawet kościoły polskie przeżywają oblężenie, kiedy w Warszawie na przykład świecą pustkami. Nadaremna wydaje się dysputa kto jest bardziej polskim Polakiem, ale na pewno perspektywa życia z dala od ojczyzny daje możliwość przemyśleń i identyfikacji swojej tożsamości, korzeni, co z kolei prowadzi do patriotyzmu. Towar limitowany bowiem smakuje najlepiej.

Zatem jak żyć bez braku pełnej akceptacji w żadnym ze społeczeństw, w którym przebywamy? Nie mam recepty na szczęśliwe życie, ale jedno wiem na pewno. Życie w kilku krajach otworzyło moje horyzonty, dodało mi odwagi, ale także dało wartości, których nigdy nie nabyłabym pozostając w Polsce. Pierwszą i niezaprzeczalną naszą zaletą jest łatwa adaptacja, drugą zaradność. Wielką zaletą niemal każdego emigranta jest pokora. Nie boimy się trudnej pracy, ani ekstremalnych sytuacji, bo większość z nas co najmniej raz w takiej się znalazła. Oswajamy swoje lęki, fobie i przemy do przodu mimo wszystko, znajdując często niestandardowe rozwiązania. Mamy z czego być dumni i pomimo braku akceptacji jest wiele powodów do tego, żeby być szczęśliwymi i definiować swoje cele życiowe niezależnie od opinii innych. W idealnym świecie nasze cechy były by doceniane, w realnej rzeczywistości musimy czasami wyryć sobie korytko pomiędzy nadętym, narodowym, polskim konserwatyzmem, a nacjonalistycznymi zagrywkami brytyjskich tubylców.