Agnieszka Steur

Myśli zabłąkane  cz.3


13.04.2011 środa

 Czasem ogarnia mnie niepohamowana ochota by uciec. Nie wiem gdzie, wiem tylko, że to musi być miejsce, gdzie nie ma uczuć i gdzie nie ma myśli. Chcę krzyczeć. To nie tak miało być! Zdaję sobie sprawę z tego, jak to brzmi, ale tak to czuję, nic tego nie zmieni. Tyle razy słysząc takie słowa, myślałam, że ludzie sądzą, że dramaty zarezerwowane są dla innych. Tak naprawdę to wszyscy są inni… a może wszyscy to my, a dramaty są tak bezlitośnie nasze.
            Była u nas nasza położna. Jest nasza i koniec, na zawsze dla naszych (moich) ciąży. Opiekowała się mną 10 lat temu, gdy byłam w ciąży z Geertjem, była w czasie porodu Zosi, siedem lat temu, i dziś u nas w domu. Tłumaczyła nam wszystkie zawiłe medyczne pojęcia. Tak dobrze jest mieć kogoś, kto to rozumie. Rozmawiała też z dziećmi. Chyba nasz syn najbardziej tego potrzebował. Chciał wiedzieć, dlaczego, kto zawinił, czy można to jeszcze naprawić.


            Dlaczego – bo tak czasem się dzieje.
            Wina – niczyja.
            Naprawa – niemożliwa.
            To tak, jak ustawianie wysokiej budowli z klocków. Na samym dole jeden najmniejszy klocuszek się złamał i cała budowla dalej jest już nie taka, jak powinna. Wszystko musi runąć, nie ma rady. Goethe powiedział kiedyś, kto pierwszy guzik chybi, ten już nie da sobie rady z zapinaniem. Tej koszulki już nikt nie zapnie. Nasz syn wydaje się być usatysfakcjonowany tą odpowiedzią, ale co tak naprawdę dzieje się w jego głowie i serduszku, nie wiem.
            Położna wyjaśniła mi też, co teraz będzie się ze działo mną… z naszym Maleństwem. Jest tak bardzo chore, że NIE MA NAJMNIEJSZYCH SZANS NA PRZEŻYCIE.
Nie wiedziałam, nie zdawałam sobie sprawy… w ogóle o tym nie myślałam. Nie potrafię myśleć. Boje się, bo każda myśl, pociąga za sobą pytanie, wtedy będę musiała udzielić sobie odpowiedzi. Muszę urodzić! Nie ma szans na nic innego. Położna tłumaczyła, że w tej sytuacji, to najlepsze rozwiązanie z punktu widzenia mojej psychiki. Muszę urodzić, bo musi być widoczny i odczuwalny koniec ciąży. Muszę to przeżyć, aby przeżyć. Nie chcę, wydaje mi się, że to jest niemożliwe do przeżycia. Poród zostanie wywołany sztucznie.
Czasem tak bywa… Co to znaczy? Czasem tak jest. No i co? Chcę się sprzeciwić. Tracę moją rolę i już sama nie wiem, kim jestem. Patrzę przed siebie, ale tam mgła i już nie wiem… Czasem tak bywa…
14.04.2011 czwartek

      Odkrywam w sobie dziwne uczucia. Zachowuję się tak, jak nigdy się nie zachowywałam. Krzyczę; nigdy wcześniej tak nie krzyczałam.
            Nasz syn bardzo się na nas pogniewał. Wydawało mi się, że grał już bardzo długo na komputerze, miał skończyć. Jest teraz na etapie gier wojennych, nie udawało mu się rozbić oddziału wroga. Był zły na elektroniczne miniatury ludzi i teraz jeszcze my się go „czepiamy”. W naszym domu teraz brak jest cierpliwości. Siedziałam i przez chwilę, obserwowałam to, co się działo. Nasz maluch złościł się coraz bardziej a widząc, że i my się na niego złościmy, maszyna poszła w ruch. Nagle stojąc na schodach wykrzyknął – mnie tu w ogóle nie powinno być. Powinienem być w niebie!
            Oszalałam… To była jedna sekunda. Szaleństwo ogarnęło każdą część mojego ciała. Wpadłam za nim do pokoju i zaczęłam przeraźliwie krzyczeć. On momentalnie usiadł i patrzył na mnie chyba nie oddychając. Krzyk brzmiał w mym wnętrzu.
            – Co ty mówisz?! Już jedno moje dziecko idzie do nieba, nie masz prawa tak mówić!!!
Gerard wpadł do pokoju i zaprowadził mnie do naszej sypialni. Płakałam i trzęsłam się na łóżku. Dzieci siedziały cichutko. Gdy wszystko się uspokoiło przyszły do mnie. Ulżyło mi, bałam się, że już nigdy nie będą chciały być blisko mamy – potwora.
            – Mamuś nigdy czegoś takiego nie słyszałam, prawie wychlipała córeczka.
            -Wiem, że nie, wiem, bo ja też nie.
Wiedziałam, czemu tak wybuchłam i wiem, że już nigdy tego nie zrobię. Wydaje mi się, że Geertje i Zosia też… i nasze Maleństwo, przecież też, nawet jeśli nie słyszało, to czuło tę burzę.
15.04.2011 piątek

            Od poniedziałku nie robię makijażu, to nie ma sensu, bo to nie ma znaczenia. Właściwie nie wiem, jaki to miałoby teraz sens. Może gdybym chciała się ukryć… Zamalować siebie całą, zniknąć… Zresztą nie o to chodzi. Zdałam sobie sprawę z tego, że nie potrafię spojrzeć sobie w oczy. Nie chcę patrzeć na swoje odbicie w lustrze, ale dlaczego? Nie, nie wstydzę się. Boję się siebie samej, boję się swojego widoku. Tego, że zobaczę ból w moich oczach i wtedy stanie się on jeszcze bardziej namacalny… Jakby mógł być jeszcze większy! Boje się, że nie zniosę cierpienia zmaterializowanego w szarości mojego spojrzenia.
***
            Czekaliśmy na telefon ze szpitala – cały dzień. Można oszaleć! Miały być wyniki badań chromosomów. Gdzieś w środku ciągle tli się nadzieja, że jednak okaże się, że to nie jest prawdą, że wyniki będą pozytywne… to znaczy, że będzie dobrze… to znaczy – już sama nie wiem. Nie potrafiliśmy wysiedzieć w domu. Pojechaliśmy gdzieś i nigdzie, aby nie siedzieć. Gerard przełączył telefon domowy na komórkę i chodziłam z nią niczym z książeczką do nabożeństwa. Nawet nie wiem, o co się modliłam. O to by zadzwonił a może by milczał na wieki. Nikt nie zadzwonił, czyli już na pewno będziemy wiedzieć w poniedziałek.