[columnize]Rozmawia: Gosia Szwed

Przyszła jesień, wkrótce święta. Nie każdemu udziela się wesoły nastrój, nie każdy podśpiewuje kolędy, pędzi do galerii handlowej i kolekcjonuje prezenty. Oni najczęściej siedzą w domach, zamknięci, odseparowani od świata na własne życzenie. Przyjaciele już dawno odeszli albo wciąż krzyczą: „weź się w garść”. Problem polega na tym, że to nie zwykła chandra, a cichy, wyniszczający wróg, który powoli zabija, jeśli nie ciało, to osobowość. Dziś o depresji, o chorobie afektywnej dwubiegunowej, która całkiem niedawno zabiła Robina Williamsa, rozmawiam z autorką książki „Dziewczynka z balonikami”- Agnieszką Turzyniecką. 

10410141_779965568741663_8771879985730435347_n

Agnieszko, zanim zaczniemy rozmowę, chciałabym napomknąć, że napisałaś książkę o depresji o wdzięcznym tytule „Dziewczynka z balonikami”. Co skłoniło Cię do napisania książki na taki smutny temat i skąd pomysł na tytuł?

Nie powiedziałabym, że to książka o depresji, w każdym razie nie tylko. Depresja odgrywa w niej ważną rolę, ale w książce pojawia się wiele aspektów. Myślę, że stwierdzenie „książka o depresji”, źle się ludziom kojarzy. Spodziewają się, że będzie dołująca, pełna płaczu i smutku, a co za tym idzie- żałosna i kiczowata. Tymczasem recenzenci zwracają uwagę na mocny wydźwięk „Dziewczynki z balonikami” i jednocześnie na lekkość lektury. Paradoksalnie, udało mi się napisać o czymś bardzo poważnym tak, że ludzie połykają to w jeden wieczór. Książka jest brutalna, nazywam rzeczy po imieniu.

Spotkałam się nawet z zarzutami, że opisana historia jest niewiarygodna, bo jednemu człowiekowi nie może się przytrafić tyle złego. Tymczasem ja znam takich ludzi. Ta historia mogła się zdarzyć każdemu, bez względu na wiek, status, płeć. Jeśli chodzi o tytuł, to jest on symbolem czegoś, co stać się jasne po przeczytaniu powieści. I staje się- słyszę opinie czytelników, że ta książka nie mogła mieć lepszego tytułu. Początkowo trzymałam się innego hasła przewodniego, ale w trakcie pisania ta dziewczynka z balonikami po prostu na mnie spadła i mnie poraziła. Wiedziałam, że to jest to. To jest wspaniałe uczucie, kiedy historia zaczyna żyć własnym życiem, sama ci dyktuje, co masz pisać i sama podpowiada tytuł. Jakby nigdy nie było inaczej, jakby musiało tak być.

Wiele osób sądzi, że depresja to tylko zły nastrój, rodzaj dłuższej chandry. Czy tak jest w istocie?

Bardzo popularne jest u nas mówienie „mam doła”, czy „mam deprechę”. Chandrę się czasem ma, każdy to zna, natomiast depresja to nie zły humor, tylko poważna choroba. Ja nie jestem specjalistą, mogę mówić tylko z perspektywy osoby, która dużo obcowała z tym tematem, nie tylko w książkach.

Chorowałaś na depresję?

Tak.

Czy opowieść jest historią biograficzną czy też zupełną fikcją, którą stworzyłaś na podstawie obserwacji?

Jednym i drugim. W tej książce jest trochę mnie, ale jest też fikcja. To tak naprawdę nie ma znaczenia. Ludzie wciąż mnie o to pytają, jakby to coś miało zmienić. Dywagowanie nad tym, czy główna bohaterka to ja, tylko odsuwa uwagę od przekazu tej książki. 

O depresji pisało już wielu. Wątki ujęte przez Ciebie przypominają mi nieco Paulo Coehlo „Weronika postanawia umrzeć”. Czy był dla Ciebie rodzaj pierwowzoru, inspiracji?

Coehlo? Nie. Czytałam, ubolewałam, zapomniałam.

Bohaterka cierpi na zaburzenia maniakalno- depresyjne. Czym taki stan się objawia?

Ekstremalnymi skokami nastroju, to jest rollercoaster, jazda bez trzymanki. W jednej chwili jesteś w euforii, jakbyś się naćpała, w drugiej jest tak źle, że najchętniej skoczyłabyś z okna. To bardzo wyniszczająca choroba. Cierpiał na nią niedawno zmarły Robin Williams.

W przypadku osoby chorej na depresję, cierpi cała rodzina. Jaki wpływ na ten stan na rodziców Twojej bohaterki?

Początkowo nie potrafią się w tym odnaleźć, nieświadomie pogarszają sytuację. Z czasem jednak również oni muszą znaleźć swoje miejsce w tej historii. Rola rodziny w depresji jest bardzo ważna, dlatego cieszę się, kiedy dostaję wiadomość „Hej, mój mąż ma depresję, Pani książka pomogła mi zrozumieć”. Po to ją napisałam. Żeby ludzie zrozumieli. Jeśli jest choćby jedna osoba, która po lekturze „Dziewczynki” zmieniła swój sposób postrzegania tej choroby, to uważam to za swój sukces.

Jak osoba chora na chorobę afektywną dwubiegunową widzi świat?

To widzenie zmienia się w miarę upływu czasu i postępowania choroby. Często towarzyszą jej silne lęki, unika stresu, choćby najmniejszego. Tabletki nasenne, uspokajające, pobudzające, wyrównujące, antydepresanty. Jeden wielki misz-masz. Strach przed nawrotami. Częste hospitalizacje, nieustanne poszukiwanie poczucia bezpieczeństwa. Przekonanie, że się zawiodło. Kogo? Siebie, ludzi, świat, rodzinę. Podkreślam jeszcze raz – nie jestem specjalistą, może lekarz przedstawiłby to inaczej. Ale lekarz nigdy nie dowie się, co dzieje się w głowie pacjenta. Nigdy tego nie poczuje dopóki sam nie zachoruje.

Jak powinniśmy reagować kiedy mamy do czynienia z osobą, u której stwierdzono bądź podejrzewamy depresję? Pocieszać, motywować, besztać?

Żadne z powyższych. Wysłać do lekarza. To może się okazać bardzo trudne. Oczywiście nie mówimy o lekarzu rodzinnym, tylko o psychiatrze. To jest dla wielu ludzi nie do przeskoczenia. To jest tak wielka piguła do przełknięcia, że wielu chorych nigdy nie trafia do specjalisty. I rosną statystyki. Jakie? Można się domyślić. Najgorsze, co możemy zrobić, to powiedzieć „weź się w garść”. Osobom chorym na cukrzycę, czy na miażdżycę, nikt nie powie „weź się w garść”. Spotkałam się nawet z taką sytuacją, że matce nastolatka chorego na depresję doradzono, by mu złoiła skórę, to mu przejdzie. Chowanie głowy w piasek oczywiście też nie jest żadną pomocą. Często chorzy nie wiedzą, że mają depresję. Nie wiedzą, że to jest choroba, którą się leczy. Wtedy trzeba pomóc im się tego dowiedzieć. Cokolwiek byśmy nie zrobili, wszystko sprowadza się do pójścia do lekarza. Depresja to cichy wróg. Patrząc z boku może się nam wydawać, że wszystko jest ok, chory jest tylko apatyczny, smutny, wycofany. Tymczasem on może już balansować na granicy życia i śmierci.

Twoja bohaterka mieszka w Niemczech, była też we Francji. Dlaczego osadzasz ją na emigracji? Czy uważasz, że emigranci są bardziej narażeni na depresję?

Nie wiem, czy są bardziej narażeni. Osadziłam historię na emigracji, bo chciałam pokazać, że choroba dotknęła osobę odważną, otwartą na świat, na przygodę, osobę, która mogła osiągnąć tak zwany sukces. Czyli kogoś, kogo świat postrzega jako wojownika, którego nie można złamać. Ale on się łamie, i to na całej linii.

Sama byłaś emigrantką, studiowałaś poza granicami Polski. Jak wspominasz ten czas? Co sprawiało Ci największą trudność, za czym tęskniłaś?

Tak, dlatego też moja bohaterka jest emigrantką, bo jest to temat, z którym jestem obeznana. Wiem jak się walczy w obcym kraju. Nigdzie nikomu nic nie spada z nieba. Ani tu, ani tam – gdziekolwiek by to miało być. Czytam w mediach relacje Polaków, którzy wyjechali. Anglia, Irlandia, Holandia, ostatnio bardzo popularna jest Norwegia. Opowiadają, że żyje im się lepiej. Zwykle mają gotową długą listę plusów życia w innym kraju, lista minusów jest przeważnie dużo krótsza. Zapewniają, że jest super, zarzucają cię argumentami, roztaczają wizję kraju płynącego miodem i mlekiem. Ja nie twierdzę, że kłamią. Oni muszą tak mówić, żeby samemu w to uwierzyć. Wiem, bo sama tak mówiłam przez prawie 10 lat pobytu w krajach UE. Ale kraj mlekiem i miodem płynący nie istnieje. Wszędzie trzeba pracować, wszędzie trzeba o siebie walczyć. Szczęście nie zależy od miejsca zamieszkania.

Akurat dziś czytałam artykuł o dziewczynie, która skończyła studnia na dobrym uniwersytecie i żaliła się, że w Polsce nie widzi dla siebie przyszłości, bo nie może znaleźć pracy, bo zarabia mniej niż najniższa krajowa, pracodawcy nią pomiatają, nie stać ją na dobrą restaurację raz na tydzień, więc ma dość takiego kraju i wyjeżdża do Norwegii. Artykuł był bardzo mocny, pełny pretensji i goryczy. Wiesz, ile ta dziewczyna miała lat? 25. Dopiero skończyła studia. Litości! W tym wieku nie można jeszcze powiedzieć „Mam dość”. Bo jeśli tak mówisz, to nawet jeszcze nie spróbowałaś. Nie dałaś sobie czasu, nie wykorzystałaś wszystkich opcji, nie dałaś z siebie wszystkiego. To jest pójście po najmniejszej linii oporu. A w Norwegii, Holandii, czy innej Anglii, będziesz musiała dać absolutnie wszystko, inaczej zginiesz. Jeśli ktoś nie umie sobie poradzić we własnym kraju, to w obcym tym bardziej. Kraj się zmienia, otoczenie, warunki, możliwości się zmieniają, ale człowiek zostaje ten sam.

Twoja powieść zbiera fantastyczne recenzje. Mówi się o niej, że „ to przejmująca, głęboka lektura, która odsłania dramat cierpiących na zaburzenia maniakalno-depresyjne (…) to wsparcie dla osób zmagających się z tym problemem oraz dla ich rodzin i bliskich”(portal granice.pl). Czy taki był cel, który chciałaś osiągnąć tym utworem?

Bardzo mnie cieszą takie recenzje, nie ukrywam. Pisząc tę książkę, nie wiedziałam, czy trafię do czytelnika. Odczuwam ogromną ulgę, że są na świecie ludzie zdolni do empatii.

Czy zastanawiałaś się kiedyś dlaczego tak bardzo lubisz pisać, powiedziałaś o sobie np. „ja bez pisania żyć nie umiem i jak jutro skończy się świat, to jeszcze dwie sekundy przed uderzeniem komety zdążę coś napisać”? Czy w ten sposób rozprawiasz się z demonami przeszłości czy to po prostu rodzaj przyjemności?

Ani jedno, ani drugie. W pewnym momencie mojego życia po prostu wiedziałam, że muszę pisać. Ja to zawsze czułam, ale czuć, a wiedzieć, to nie jest to samo. Z  pisania można czerpać wiele satysfakcji. Ja wiem, że jeśli nie będę pisać, to nie znajdę wewnętrznego spokoju.

Napisałaś też powieść kryminalną. Czy mroczna tematyka szczególnie Cię fascynuje?

Tak, jakaś część mnie jest żądna krwi (śmiech). Ale mam też łagodną stronę i sądzę, że jeszcze zaskoczę czymś niespodziewanym.

Uważasz, że słowo pisane ma jeszcze jakąkolwiek przyszłość w kulturze obrazkowej czy wkrótce będziemy jedynie porozumiewać się jak jaskiniowcy- obrazkami?

Nie wiem co będzie, przeraża mnie to co się dzieje. Ostatnio w Finlandii podano informację, że od 2016 roku zaprzestanie w szkołach nauczania odręcznego pisania. Dzieci będą się uczyć pisać na komputerze. To jest straszne. To nie jest postęp, tylko cofanie się. Nie możemy całkowicie uzależnić naszej kultury i komunikacji od prądu. A co jeśli spadnie na nas globalny kataklizm naturalny, który sparaliżuje wszystkie nasze wspaniałe wynalazki, w tym prąd, komputery, telefony, wszystko co wymaga zasilania? Będziemy bezbronni jak dzieci. Nawet gorzej, bo w tej chwili dzieci jeszcze potrafią od pewnego wieku pisać długopisem.

Jakie masz plany na przyszłość? Zostaniesz w Polsce czy będziesz przemierzać świat w poszukiwaniu inspiracji? 

Inspiracja wcale nie jest tak daleko (śmiech). Jeśli kiedyś znowu postanowię wyjechać, czego nie wykluczam, to będzie to na pewno w pełni świadomy wybór. Nie taki, jak kiedyś, kiedy nie mając jeszcze skończonych dwudziestu lat, jechałam po prostu przed siebie, byleby tylko jechać. Ale na dzień dzisiejszy nic nie planuję.

 

[/columnize]