Myśli zabłąkane  cz.10

25.05.2011 środa
                Moje urodziny. Kończę 33 lata. Kolejny znak Jezusowego roku? Byłby czas, aby  się nad tym wszystkim zastanowić. Mam wrażenie, że coś się skończyło, coś we mnie. Teraz czas na nowe. Szkoda tylko, że to nie jest jak nowy rozdział w książce. Coś było, kładę na to kolejną kartę książki i historia biegnie dalej. Nie to nie tak. To jak koniec wojny. Patrzę na ruiny i wiem, że muszę to wszystko odbudować. Muszę odbudować samą siebie. Nie ma wyjścia, z ruin nie powstanie to, co było, bo tego już nie ma. Teraz muszę stworzyć coś nowego. Jednak jest trudno. Wciąż towarzyszy mi ten strach. Mam nadzieję, że on zniknie. Strach nigdy nie był dobrym budulcem.
                Mąż podarował mi wisiorek ze skrzydłami anioła. Mam go na mojej bransoletce.  Czasami wydaje mi się, że nie byłoby mnie bez Gerarda. Tak jakby przyszedł do mnie z moich marzeń. Jak cudownie jest się mu przyglądać i tak całkiem egoistycznie myśleć – on jest mój!

26.05.2011 czwartek
                Było dziwnie. Miałam kontrolę w szpitalu. Minęło już tyle i tyle czasu i chcieli mnie zobaczyć. Zastanawiałam się co będą kontrolować. Głównie mój stan ducha. Jaki jest stan mojego ducha? A no, jest jaki jest. Teraz wydaje mi się, że zmienia się w zależności od godziny. Już nawet nie od dnia. Myślę, że gdyby nie moje dzieci, pochłonęłaby mnie czerń. One trzymają mnie na powierzchni. Wiem, że jestem mamą i to daje mi jakiś punkt odniesienia w tym kompletnym zagubieniu. Nie wiem gdzie jestem, ani tak do końca kim teraz się staję, one udzielają mi odpowiedzi na te pytania. W ich oczach, pocałunkach i objęciach się odnajduję. Wtedy jestem silna, bo muszę taka dla nich być. Nie jestem taka, bo muszę. Jestem taka, bo jestem i koniec. Nie zmuszam się i nie udaję twardziela. Tak jest i koniec. To daje ulgę. Dzieci często wspominają Emmę. Dla nich ona też istniała. Dzięki mojemu rosnącemu brzuchowi nawet bardzo namacalnie.
                Pani doktor wypytywała mnie o różne rzeczy. W końcu oświadczyła: widzę w tobie duże pragnienie ciąży. Mam nadzieję, że za kilka miesięcy znów się spotkamy.
                Te dwa zdania dodały mi otuchy. Może faktycznie tak będzie…
29.05.20011 niedziela

                Dziś był jeden z tych dni, w których początek wcale nie zapowiada takiego końca. Rano z Gerardem wybraliśmy się do medium. Wiem, że to trochę głupie, ale chyba oboje potrzebujemy wsparcia duchowego. To nie było czytanie z kuli czy nawet z kart. Po prostu taka rozmowa. O czym? O duchowości, o duszy o tym, że trzeba się otworzyć. Zresztą o tym wszystkim będę myśleć później. Teraz chcę odpocząć od rozważań i emocji.
                Po południu Zosia poszła bawić się na podwórku. Będąc w ogródku usłyszałam jak płacze. Wybiegłam na dwór. Szła w moim kierunku, trzymając jedną dłoń w drugiej.
                Mama dużo krwi, nigdy tyle krwi nie widziałam – wychlipała. Popatrzyłam na jej dłoń, faktycznie pełna krwi. Zabrałam ją do domu. Palce szybko pod kran, aby ocenić straty w członkach. Na szczęście były wszystkie palce. Jeden za to bardzo poharatany. Zosia płacze, Geertje też a ja wrzeszczę do Gerarda, że jedziemy do szpitala, na izbę przyjęć, bo chyba konieczne będą szwy. Gerard mówi, że mam krew na czole. Skąd? 
W szpitalu pomógł nam lekarz, który wyglądał jakby dopiero co wchodził w okres dojrzewania. Zastanawiam się, czy jestem już stara, skoro ludzie wokół mnie są tacy młodzi? Założył Zosi trzy szwy. Była z siebie bardzo dumna. Opowiadała przez telefon babci z wielkim zapałem, co się stało. Najwięcej kłopotów sprawiło jej wymówienie słowa „szwy”. Przyglądała się swojemu zabandażowanemu palcu przez cały wieczór. W końcu stwierdziła, że „wszy są cool”.
Ależ to był dzień!

Agnieszka Steur