Podroż to nie zawsze samolot, to czasem niesamowita sytuacja tuż za rogiem….

      W Londynie mieszkam już od ponad siedmiu lat, z przerwami od piętnastu. Czy może mnie coś tutaj jeszcze zaskoczyć? Wątpię… Zazdroszczę turystom, którzy spoglądają na  znane mi budynki i dostrzegają piękno którego ja, w pędzie z metra do pracy, z pracy do metra i tak w kółko, już dostrzec często nie potrafię.

Kiedy podróżujemy, zostawiamy za sobą bagaż zobowiązań i zasad domowych i natychmiast otwierają się nam oczy. Pamiętam jak parę lat temu, na własne urodziny, zamówiłam sobie przejażdżkę londyńską rikszą. Mimo, ze tłumaczyłam kierowcy, iż mieszkam tu od lat, on z zacięciem prezentował mi  główne atrakcje, które muszę zobaczyć w Londynie tj.: China Town, West End, czy Piccadily Circus. Pamiętam, że po raz pierwszy poczułam się tutaj jak turysta, a z zasady to osoba otwarta na nowe wrażenia, ktoś komu przytrafiają się przygody. Jak wspaniale być turystą, jak wspaniale jest podróżować!

       No ale nie zawsze możemy podróżować kiedy tego chcemy, czasem trzeba pozostać na miejscu i pracować. Wtedy często wkrada się rutyna, zniechęcenie, myśli, że na pewno nic niesamowitego się nam nie przydarzy’.
Trzy tygodnie temu, idąc na mój wieczorny koncert w restauracji, myślałam podobnie. W każdy piątek śpiewam w tym miejscu od paru miesięcy. Jako grupa dajemy z siebie wszystko, ale jak to w przypadku koncertu 'do kotleta’ bywa,  ramy naszego występu są ściśle ograniczone.

Pewnego piątku pędziłam do pracy (śpiewanie to praca jak  każda inna: godziny przygotowania, nauka repertuaru, makijaż – rutyna tez się wkrada… ), zmęczona i może nawet ciut zniechęcona. A przecież kocham, kocham kocham śpiewać ponad życie! W trakcie pierwszej części, na prośbę  ochroniarzy, musiałam nagle usunąć się w kąt. Jeszcze tego brakowało, pomyślałam. Powiedziano mi, że jakiś bardzo bogaty klient ma dość specyficzne przekonania religijne i nie życzy sobie, 'żeby śpiewała kobieta’.
Szef stanął w mojej obronie, ale dla złagodzenia sytuacji usiadłam na kanapie za prowizoryczną 'sceną’, żeby odczekać pół godziny.

    I właśnie wtedy, właśnie wtedy… wszedł do naszej malutkiej restauracji w zachodnim Londynie, gdzie czuje się prawie jak w domu, właśnie wtedy wszedł tam nikt inny jak Książę Harry- niepokorny członek Brytyjskiej rodziny Królewskiej. Bez wahania, podbiegłam do pianisty i zarządziłam: gramy! Nieważne na co ma czy nie ma ochoty dziwaczny bilioner, gramy i już! Książę Harry uśmiechnął się, zasiadł najpierw przy stoliku tuż obok, a potem na samym końcu a miejsce blisko nas zajęli jego ochroniarze. Myślę, ze można spokojnie przyznać, iż był to jeden z najbardziej stresujących występów w mojej karierze.

Na szczęście, zapewne doskonale rozumiejący nasza sytuacje, znajomi księcia parę razy podeszli do nas w trakcie koncertu i z uśmiechem zapewnili, że wszystko było lepiej niż w porządku. Mimo to, kiedy po ponad dwóch godzinach, książę i jego świta wyszli z lokalu, prawie rozpłakałam się na scenie. Mam jednak nadzieję, że mimo stresu wszystko rzeczywiście było na najwyższym poziomie. Stolik numer jeden zapewnił mnie, iż ’ brzmiałam wyśmienicie’. Stolik numer jeden jednak nie miał pojęcia KTO właśnie wyszedł z restauracji. Mieszkańcy tej część Londynu muszą być przyzwyczajeni do widoku osobistości ze świata kultury, polityki czy mediów wpadających na kawę lub kolacje w każdej chwili. Nie robi im to zapewne żadnej różnicy. Ale dla mnie był to dowód, że nie tylko podróżując, można przeżyć przygodę i to taką,  której nie wyobraziłybyśmy sobie w nawet najśmielszych snach.





Królewsko pozdrawiając –
Maja Szymczyk