17 mil
Moje londyńskie perypetie
„Zwieść cię może ciągnący ulicami tłum”
Grzegorz Turnau
„Jak usłyszysz siebie w takim szumnym squerzu? ”
Marek Grechuta
Los wyrzucił mnie na bezkresne wody oceanu i w pewnym sensie uczynił Robinsonem Cruzoe na wyspie własnych marzeń, lęków i pragnień.
Dziękuję starszemu pokoleniu za pogodność i za opowieści w duchu dawnych czasów, rodzinie i przyjaciołom za wsparcie i wiarę w powodzenie moich szalonych planów. Lista jest długa, moja najbliższa rodzina i przyjaciele od serca wiedzą, że to o nich jest mowa. Zwłaszcza dziękuję mojej mamie, która zainwestowała całe swoje serce i życiową energię we mnie. To kim jestem i wszystko co osiągnęłam zawdzięczam jej. Sąsiadce „z góry” Pani Danusi dziękuję za anielską dobroć, życiową mądrość i cierpliwość, sąsiadom „z dołu” Państwu Wysockim za wsparcie, poczucie humoru i to, że wszyscy razem tworzą niepowtarzalną atmosferę naszego „sąsiedzkiego komitetu blokowego”.
Wstęp
Pomieszczenie było niewielkie. Na ścianie na gwoździu wisiała papierowa torba, na podłodze stał pleciony taboret. Plecionka zazwyczaj służąca do utrzymywania osoby na niej siedzącej w pionowo-poziomej równowadze, była potargana. Dało się słyszeć odgłos wpadającego przez okno mroku oraz plusk regularnie kapiących z kranu kropel. Jednak nawet one nie były w stanie narzucić dyscypliny tej atmosferze przedmiotowego rozpasania, którą dodatkowo rozświetlała mała czerwona lampka. Jej światło padało prostopadle na stolik zrobiony z podłogi i przymocowany do ściany. Długo można by jeszcze prawić… choćby o zamaszyście wymalowanym na niebieskiej lodówce żółtym motylu, który tylko ludziom z wyobraźnią mógł jawić się skrzydlatym marzeniem. Dla reszty były to tylko kapryśne esy-floresy. Pytali po co i na co one są, skoro od razu nie widać, czym są. W kuchni bo najwyraźniej opisywane pomieszczenie było kuchnią, stała cichaczem opróżniona pękata butelka po czerwonym winie. Na zlewie stacjonował spodeczek w kształcie latającego spodka. Leżała na nim zużyta torebka po herbacie z zawartością przemielonej na prochy chińskiej tradycji. Sznureczek z etykietką wisiał bezsilnie-bezradny i milczący. Jego cień odbijał się na powierzchni powierzchownej szafki i mógłby należeć do wisielca.
Przy stoliku siedziała dziewczyna. Nagle wstała i wyszła. Napotkała jednak na ścianę pisarskiego mroku, którą tworzył brak opisu. Wróciła i z powrotem usiadła. Widocznie praca nad zmianą rzeczywistości kończyła się w jej przypadku nad kartką papieru. Była za to tak zwaną osobą myślącą. Świat wprawiał ją w zadumę, ludzie dziwili, złościli, wzbudzali w niej zachwyt, czasami bawili. Bo trzeba przyznać, że ludzie potrafią być śmieszni. Tak jakby chcieli instynktownie ośmieszyć własną osobę w oczach innych, wychodząc z założenia, że w końcu nie mają nic do stracenia-najwyżej dobre imię, które i tak funkcjonowało w ich głowie jako czysta fikcja. I w tym świecie absurdu o pokrzywionych formach i wypracowanej w temp. 100 stopni dowolności.
Ludzie wzbudzali jednak w niej przede wszystkim zachwyt. Intrygowali ją do tego stopnia, że czasami potrafiła przez dłuższy czas obserwować przechodniów podszywając się pod pierwszego lepszego klienta przypadkowej kawiarni z rekwizytem w postaci kawy za 5,50 zł. Tyle kosztował najtańszy bilet na najciekawsze pod słońcem przedstawienie. I ta dziewczyna postanowiła przekroczyć próg swoich wyobrażeń i domysłów o jednym z najsłynniejszych miast na świecie i wybrać się do Londynu słynącego z nad wyraz ciekawie wyglądających przechodniów.
Należało się wreszcie przekonać czy rzeczywiście jest miastem wielkich możliwości i pozytywnych zmian, czy wprawia w zakłopotanie i czy to prawda, że bywa męczące, ale nigdy nie rozczarowuje. Za najskuteczniejszą i najtańszą metodę poszukiwania pracy moja bohaterka uznała Internet. Dzień po dniu zagłębiając się w morzu ofert napotykała na takie oto ogłoszenia: „Poszukuję dziewczyny, która będzie skakać z naszym psem na trampolinie”, „…musi odrabiać lekcje z córką i słuchać, jak ona czyta”, „…powinna znać bardzo dobrze angielski i niemiecki, średnio niderlandzki i włoski oraz słabo rosyjski i francuski…” etc.
Znalazła wreszcie coś co wydało jej się rozsądne i odpowiednie: małżeństwo poszukujące osoby do pomocy przy sprzedaży kostiumów kąpielowych oraz pracach domowych za 60 funtów tygodniowo. Wykonała telefon do rodziny i otrzymała od niej kilka maili. Wydali się sympatyczni. Po 2 tygodniach stała już na lotnisku im. Jana Pawła II w Krakowie z 10 funtami w kieszeni i 30 kg bagażu(na kółkach).
-1 mila-
Ludzie potrafią z głupoty pogrążyć się w pustym śmiechu.
Weszłam do niewielkiego, urządzonego w typowo angielskim stylu domu, do tego był to styl 58-latków. Wszystkie sprzęty były zmęczone swoją długowiecznością, ogród niekochany, a cała reszta domagała się komentarza, na który nie każdego stać. Na prawo znajdował się salon, na lewo prowadzące na piętro, oczywiście wyłożone wykładziną dywanową schody. Salon był duży i ciemny, zalany brązami, z dumnie prezentującą się kanapą i fotelami z oberwanymi frędzlami. Był w nim też kominek, który tylko go udawał oraz pokaźny zbiór mocno nadwerężonych bibelotów, co tylko potęgowało wrażenie ciężkości i duszności. Na wprost kuchnia z małą jadalnią. Ostatnia rzecz jaką można było o niej powiedzieć to stwierdzić, że była przytulna. Apetyt odbierało niewielkie chlupoczące akwarium z brudną wodą i zniewolonymi rybami. Jedna z nich była duża i szara, za to ta druga mała i czarna. Obie żałosne i nieszczęśliwe, szukające wyjścia z pułapki. Obijały się o ścianki akwarium gapiąc się na ludzki wzrok, który nie chciał ich widzieć. Silniejsza dla zabicia czasu próbowała zjeść mniejszą.
Dotykanie czegokolwiek w tym domu niosło ze sobą dawkę ryzyka i niepewności. Przedmioty trzymały się na włosku, na kleju albo na słowie honoru. Wszystko miało swoje nieśmiertelne miejsce. Rzeczy były tylko rzeczami. Łóżka wszystkich domowników zdobiły pluszaki, które już wcale nie były pluszowe; na stolikach, stoliczkach i stoliczyczkach stały bardziej niż sztuczne kwiaty. Mój pokój nie był na szczęście taki zły, właściwie to chyba lepszy od pozostałych pomieszczeń razem wziętych. Właścicielem tego „majątku” było małżeństwo – Jeff & Judy. Ich dziadkowie byli polskimi Żydami. Jeff oraz jego córka Michelle cierpieli na alergię na orzechy. Tyle wiedziałam o nich na początku. Wychodząc z założenia, że to całkiem dobry początek, przywiozłam im z Polski wódkę czystą wyborową, bursztynową zawieszkę, przewodnik po Krakowie, magnes na lodówkę oraz 1 kg oczywiście polskich cukierków (nie tych z orzechami).
Tuż po zainstalowaniu się w swoim pokoju, zgodziłam się pojechać z Judy do supermarketu, żeby pomóc jej w zakupach. Sądziłam, że zakupione produkty będą wspólne dla wszystkich domowników. Myliłam się jednak. Ja miałam swoje jedzenie na swojej połowie półki w lodówce. Tylko na połowie bo drugą zajmowała Michelle. Ich własna córka miała „swoją” część półki z jedzeniem w lodówce. Niczym lokator. Z pewnością pomagało im to w utrzymaniu zdrowych relacji rodzinnych…
Na moją tygodniową dietę składało się 5 małych pomidorów, ½ ogórka, 1 główka sałaty, 6 plasterków wędliny, nadmuchany i barwiony karmelem chleb „razowy”, naturalny i owocowy jogurt (obydwa duże). Judy gorączkowo rozglądała się po półkach w sklepie, gdyż doszła do wniosku, że w rewanżu za prezenty chyba też powinna mi coś kupić. Grzecznie odpowiedziałam, że nie ma takiej potrzeby. Upierała się więc podpowiedziałam, że może to być książka. W rezultacie nie kupiła nic. Raz po raz wspominała o tradycji słynnych, pieczołowicie przez nią przygotowywanych niedzielnych obiadów. Już po chwili śmiałam się z tego w duchu, kiedy zobaczyłam, że bierze z półki gotowe, naszpikowane chemią, niskotłuszczowe desery tortowe, mandarynki w galaretce pomarańczowej i całą resztę półproduktów pod tytułem „Włóż do mikrofalówki lub piekarnika na 20 min., polej sosem z saszetki.” Judy miała raczej na myśli to, że samodzielnie wszystko kupowała i odgrzewała. Nic więcej.
Po powrocie do domu oczekiwałam już tylko na zaszczyt poznania Jeffa i Michelle. Gdy wreszcie usłyszałam ich głosy, zeszłam do salonu. Na kanapie siedział, a właściwie rozlewał się Jeff. Miał może ze 150 kg nadwagi, co nie miałoby znaczenia gdyby nie późniejsze wydarzenia. Michelle siedziała w szlafroku, wymalowana i od stóp do głów wypudrowana. Gdy podeszłam do niej żeby się przywitać, przywitałam się z istotą, która chyba bardzo bała się utraty 1/10 z pięciu warstw makijażu. Jej perlisty, pusty śmiech, którym nieoczekiwanie wybuchała, przebijał nawet Dodę. OK.- pomyślałam. Nieźle się zaczyna. Przede mną pierwszy dzień w pracy. Pobudka o 5 rano, na miejscu byliśmy przed szóstą. Wyjmowanie sprzętu z vana tzn. żelastwa, na którym miały być rozwieszone setki kostiumów kąpielowych trwało do 9.00. Plac handlowy to specyficzne miejsce i specyficzni ludzie, co nieprzyzwyczajonego do tej atmosfery człowieka wprawia w zakłopotanie. Na dodatek zachowanie Jeffa wydało mi się kompletnie niezrozumiałe gdy chodził obrażony i naburmuszony na mnie za to, że chciałam nie proszona pomóc w pakowaniu rzeczy z powrotem do vana. Należał do osób humorzastych i władczych, nie znosił sprzeciwu. Nawet własną żonę ustawiał niczym pionek na szachownicy, a ona sunęła po niej jak koń, goniec lub wieża, nigdy jako królowa. Jak się potem okazało Jeff uwielbiał grę w szachy. To by się zgadzało. Miał nawet własny kubek do herbaty, swój kieliszek do wina i indywidualnie dobrany zestaw kanapkowy na drugie śniadanie: jedna napompowana kaloriami bułka, 2 kromki pieczywa chrupkiego (w ramach diety), do tego nie za dużo i nie za mało masła. Masła po prostu tyle ile lubi Jeff. Czy to jest tak trudno zrozumieć? Jedna z pastą z owoców morza i sałatą, druga z tuńczykiem i ogórkiem, zawinięte w przeźroczystą folię i jeszcze raz w sreberko. Nie odwrotnie. Kiedy je przygotowywałam Judy weszła do kuchni, bezceremonialnie podniosła wierzchnie kromki sprawdzając czy aby na pewno tuńczyka i pasty nie jest za mało ani za dużo, tylko tyle ile Jeff lubi. Zaczynałam mieć tego powoli dosyć. Czułam się śledzona. Wiedziałam też, że wchodziła do mojego pokoju podczas mojej nieobecności.
W ten sam wieczór dowiedziałam się również, że mam pytać czy mogę wziąć prysznic albo zrobić sobie herbatę. Nie wolno mi było zabierać kubka z napojem do swojego pokoju i już nie mogłam korzystać z Internetu. Jeff oświadczył mi, że mam sobie iść do kawiarenki internetowej. Dostałam również kartkę z wykazem, co należało dokładnie posprzątać, przy tym pamiętając, że lustro i prysznic w łazience nie trzymają się ram, mydelniczka odpada, półki w całym domu się chwieją, płytki w kuchni mogą w każdej chwili odpaść, nie wolno naciskać na kamienne krawężniki w ogrodzie etc…
Był to mój drugi dzień w tym domu, a zaczynałam się czuć tak, jakby to był drugi miesiąc. Czas nie mijał wcale…
Na sławetny obiad niedzielny składało się niedoprawione, twarde mięso zapieczone ze słodkimi pomidorami z puszki, plasterki ugotowanej, nieposolonej marchwi i strzępy także niedoprawionej, ugotowanej kapusty. Już wcześniej zauważyłam pokaźny stojak z winami, który stał nieopodal kuchni. Być może jestem naiwna, ale to mogłoby świadczyć o pewnej wiedzy gospodarzy na temat trunków. Jestem naiwna, niestety. Podano białe słodkie wino do wieprzowiny! O zgrozo! Na koniec wszyscy domownicy chóralnie podkreślili wysoki poziom słynnych obiadów niedzielnych. Biedni, nieświadomi ludzie – pomyślałam. To, z czego robicie ceremoniał, jest codziennością w moim domu, do tego nie tak podaną i nie tak przygotowaną. Grzecznie podziękowałam, umyłam naczynia i nie czekając na sztuczny deser czym prędzej poszłam do swojego pokoju.
Trzeciego dnia postanowiłam wybrać się do centrum. Rodzina miała w nosie to jak tam trafię, Judy podała mi tylko nazwę najbliższej stacji metra. Tego dnia miałam spotkać się ze znajomym Turkiem, który od trzech lat mieszkał w Londynie. Wykazał się dużą sympatią. Wiedząc, że nie znam miasta, jechał specjalnie z drugiego końca Londynu, żeby spotkać się w wyznaczonym przeze mnie miejscu. Przewodnim tematem spotkania była Turcja. Pochodziliśmy trochę po centrum, potem poszliśmy na obiad, na który w obecnej chwili nie było mnie stać. Na szczęście nie miałam się czym martwić. Był Turkiem, zapłacił za mnie bez mrugnięcia okiem. Musiałam wracać do domu, bo mimo wolnego dnia, dostałam od Judy wezwanie na 18.00. Jakże mogłabym zapomnieć o rytuale robienia kanapek na następny dzień? Wszystko stało się jasne – mój tygodniowy rozkład zajęć składał się z pracy na placu handlowym (nazywanym przez nich marketem)od 6.00 rano do 15.00 w niedziele, środy i piątki, co w praktyce okazało się być pracą do 17.00 lub dłużej, do tego sprzątanie domu we wtorki i czwartki, po 3 godziny dziennie. Pora dnia i kolejność w jakiej miałam sprzątać podlegały ścisłym restrykcjom. Nie rano, bo jeszcze śpią i nie wieczorem bo już są zmęczeni. Wcześniej jednak powiedziane było, że to ja decyduję o porach sprzątania. Dni wolne to poniedziałek i sobota. Wolne, chyba że Judy wymyśli sobie, że mam jej pomóc np. w kuchni. Wobec takiego postawienia sprawy, nie miałam szans na drugą pracę. Po podliczeniu pracowałabym 36 godzin tygodniowo za 60 funtów. Skoro tak, to jak ta podstępna rodzina mogła napisać, że zgadza się na to, aby au-pair znalazła sobie drugą pracę? Judy wspominała mi wcześniej o ex-au-pair, które do tego stopnia tęskniły za domem i za swoimi narzeczonymi, że po krótkim czasie wracały do domu. Teraz już to rozumiałam. Wiadomo, że im gorzej ktoś jest traktowany tym bardziej będzie tęsknił za rodziną.
Nadszedł dzień sprzątania. Dostałam osobną szmatkę do powierzchni szklanych, osobną do drewnianych, przy tym pamiętając, że wytarcie drewna niewłaściwą szmatką jest dla niego katastrofalne w skutkach. Nie sądzę żeby Judy wiedziała, że tym meblom nie zaszkodziłby nawet kwas siarkowy. Obie szmaty były zużyte i czarne od brudu. Prędzej powiedziałabym, że służą do brudzenia powierzchni niż do czyszczenia ich. Czekało mnie starcie kurzy, wyrzucenie śmieci, podlanie kwiatów, ręczne wypranie paru rzeczy, wyprasowanie kilku ubrań, rozwieszenie prania, posprzątanie łazienki, zaścielenie łóżek, posprzątanie pokoju Michelle. Kwiaty były zagrzybiałe i obumarłe, deska do prasowania krzywa i chwiejąca się na wszystkie strony, wieszak i klipsy w ogrodzie łamały się ze starości pod ciężarem prania, odkurzacz się dusił. A toaletka w pokoju Michelle była czymś czego w życiu nie widziałam. Była wysypiskiem upapranych w tuszu, szminkach i cieniach do powiek kosmetyków, wymieszanych z biżuterią, szczotkami do włosów i Bóg wie jeszcze czym. Niektóre miejsca wskazywały na to, że toaletka była kiedyś w białym kolorze. Michelle była rozwydrzonym, 19-letnim, infantylnym bachorem. Jej piszczenie, wrzeszczenie oraz inne dziwne i nieoczekiwane reakcje mogły przyprawić o zawał serca. Śmiało można było powiedzieć, że miała prawie doskonałe kwalifikacje na lalkę Barbie. Nie lubiła czytać książek, kochała się w pseudo-złotych i srebrnych tandetnych dodatkach, wydymała usteczka na zawołanie, paplała 3 po 3, a ściany jej pokoju oblepione były plakatami roznegliżowanych męskich pakerów. Strojenie fochów było jej popisowym numerem przed rodzicami. Nie zauważyłam też żeby kiedykolwiek przytuliła się do matki lub pocałowała ją w policzek, czy też na odwrót. W końcu miała dopiero 19 lat. Zresztą uważam, że bez względu na wiek relacje rodziców z dziećmi powinny być bliskie.
Kolejny dzień w pracy. Tym razem był to inny market, właściwie to pasaż, gdzie przemieszane były zwykłe sklepy ze stoiskami na powietrzu. Judy intuicyjnie starała się pełnić rolę falochronu pomiędzy mną a Jeffem. Miejsce pracy było tym razem bardziej sympatyczne, poza tym zaczęłam mniej więcej oswajać się z tego rodzaju zajęciem. Nie mylić z „akceptować” czy „przyzwyczajać się”… Jednak oswojenie się z gruboskórnością Jeffa było poza dyskusją. Tego dnia odwiedziło nas dużo Turczynek w poszukiwaniu strojów kąpielowych. Dla poprawienia sobie humoru bez przerwy je zagadywałam. Miałam wrażenie jakbym rozmawiała z rodakami, a przynajmniej z bardzo bliskimi mi ludźmi. Byli szczerze serdeczni, uśmiechnięci, ciekawi z czystej ciekawości, a nie dlatego że tak wypada. Na koniec życzyli powodzenia mnie i Adilowi. Nie trudno zgadnąć powód dla którego Polka nauczyła się tureckiego. To były niewątpliwie najmilsze spotkania, które pomagały mi nie tracić wiary w to, że jednak to ja jestem normalna. Judy zauważyła złośliwie, że chętniej rozmawiam z Turkami po turecku niż z Anglikami po angielsku. Mówiąc to właściwie wymierzyła złośliwość pod własnym adresem. W końcu z czegoś to wynikało, że ciągnęło mnie do innych ludzi. Bo byli sympatyczni. Judy poszła w pewnym momencie kupić sobie czereśnie. Po powrocie usłyszała reprymendę i pretensje od Jeffa, o to że nie zapytała jego czy czegoś sobie nie życzył. Stała i wysłuchiwała wykładu, stojąc z wystawionymi łapkami jak piesek, do tego gęsto tłumacząc się ze swojego nagannego zachowania. Po sekundzie była już z powrotem z melonami, które sobie zamówił jej czcigodny małżonek. Jak się później okazało były zepsute. Atmosfera również.
Po powrocie do domu, w kuchni czekały przezornie, dzień wcześniej przygotowane do ugotowania ziemniaki. W garnku pływała też kromka chleba. Podobno dzięki temu dłużej zachowują świeżość. Judy stwierdziła, że jednak ich nie ugotuje, bo jest zbyt zmęczona. Nie wiem ile wysiłku kosztuje włączenie palnika. W konsekwencji nie było obiadu. Nie na tym koniec impresji. Tego samego wieczora powiedziałam Judy, że wybieram się w niedzielę wieczorem na rozmowę kwalifikacyjną do Kingsbury w północnym Londynie. Taka zresztą była między nami umowa. Obie strony nie kryły niezadowolenia z siebie więc ustaliliśmy, że poszukam sobie czegoś innego. Chwilę potem, jako drugi o mojej rozmowie dowiedział się Jeff. I zaczęło się piekło… Powiedział wzburzony, że go lekceważę, bo 5 sekund wcześniej przekazałam tę informację Judy, a nie jemu. Odpowiedziałam na ten zarzut, iż sądziłam, że są równi. Okazało się, że nie są. To on jest szefem i z nim mam rozmawiać bo to z nim pracuję w markecie. Co za punktualność!!! Szkoda tylko, że do tej pory wszystkie formalności załatwiałam z Judy. To z nią mailowałam i sms-owałam, z nią rozmawiałam przez telefon i to ona przyjechała po mnie na lotnisko.
Zapytał dlaczego się nie dogadujemy prosząc o szczerą odpowiedź. Powiedziałam, że być może powodem jest jego zamknięta postawa i to, że szybko się irytuje. Mówiąc to stałam się w sposób niezamierzony torreadorem, który właśnie zarzucił płachtę na byka. Jeff zrobił się czerwony jak burak, parsknął z wściekłością, że go obrażam. Zapytał też za kogo się uważam. Odpowiedziałam na to ze spokojem (akurat na takie sytuacje życiowe zdążyłam się już trochę uodpornić), że przecież miałam być szczera. Zapytałam też czy obiektywnie rzecz biorąc określenie czyjejś postawy jako zamkniętej jest obrażaniem go. Nic do niego nie trafiało, nie uzyskałam odpowiedzi na to pytanie, za to w zamian potok słów na temat mojej osoby, a nawet mojej mamy, to znaczy tego jak mnie wychowała, a raczej tego, że mnie według Jeffa źle wychowała.
Stwierdził, też że z racji trzykrotnego wstępowania w związek małżeński to właśnie z płcią piękną dogadywał się w życiu najlepiej. Ciekawa jestem skąd w takim razie kolejne małżeństwa? Dodał jeszcze, że mam silny charakter, jestem inteligentna, wiele zwiedziłam i świetnie mówię po angielsku. Do tej pory nie wiem, co miała oznaczać ta dygresja. Usłyszałam na deser, że mam się wynosić z jego domu, i to w ciągu jednego dnia. Poszłam do swojego pokoju. Wybuchłam gorzkim płaczem. Miałam dwa wyjścia: zadzwonić do mamy i poprosić o przesunięcie biletu na następny dzień (co i tak nie byłoby możliwe) lub liczyć na to, że agencja au-pair znajdzie mi kogoś w 24 godziny. Zeszłam na dół i powiedziałam, że przykro mi, iż się nie dogadujemy. Poprosiłam o skorzystanie z Internetu, żeby znaleźć agencję au-pair. Oczywiście usłyszałam, że po tym wszystkim niczego nie powinni mi udostępniać i że do niczego nie mam praw. Po chwili, miałam jednak ściągnięte dwa adresy. Umówiliśmy się, że następnego dnia wybiorę się do jednej z nich w poszukiwaniu odpowiadającej mi oferty. Droga była prosta.
Kiedy po raz pierwszy jechałam do centrum trochę się stresowałam, zwłaszcza przy powrocie do domu. Za drugim razem wszystko było jaśniejsze i prostsze. Po trzecim razie chyba już zostanę ekspertem. Agencja znajdowała się na Great Russell Street, pierwsza w prawo od stacji na Tottenham Court Road. W niewielkim biurze siedziało dwóch mężczyzn. Podczas gdy ustalałam szczegóły zmiany rodziny z jednym z nich, usłyszałam jak ten drugi rozmawiał przez telefon – po turecku! Poczekałam dłuższą chwilę i tuż przed wyjściem zagadałam do niego. Był w szoku, nie mniejszym niż pozostałe osoby, kiedy słyszą z moich ust język turecki. Okazało się, że obydwaj byli Turkami. Oczywiście pierwsze pytanie brzmiało : „Skąd ty właściwie znasz ten język?” Opowiedziałam o swojej przygodzie z Turcją, o mich pierwszych wakacjach w tym kraju i o kursie językowym w Stambule. Zaczęła się między nami nawiązywać prawdziwie przyjacielska rozmowa. Byli ciekawi czym się zajmuję i kim jest mój chłopak oraz jak wyobrażamy sobie wspólną przyszłość. Powiedziałam, że studiuję filozofię, że jestem z Krakowa, o którym jak się okazuje wiele słyszeli, a o Adilu, że jest piosenkarzem. Żeby było jeszcze ciekawiej okazało się, że jeden z pracowników biura pochodził z Antalii czyli tureckiej stolicy turystyki i słyszał o Adilu, któremu zdarzało się tam śpiewać. Byłam zszokowana. Powiedzieć, że świat jest mały to za mało…
W ten dzień zrozumiałam, o co w tym wszystkim chodziło. W Londynie nigdy nic nie wiadomo. Nie wiadomo, co na ciebie czeka albo czyha za rogiem. Mieszanka kulturowa, językowa, obyczajowa jest tak duża, że można pławić się w niej bez końca. Tym bardziej jeśli zna się języki obce. Pomyślałam, że to jest prawdziwy skarb. Poziom relacji z tymi ludźmi po przejściu na ich ojczysty język zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Turcy dali mi jeszcze na pożegnanie nową kartę sim żebym mogła dzwonić taniej.
Po powrocie do Ilford poinformowałam Judy i Jeffa o efektach spotkania. Jak to zazwyczaj bywa na efekty trzeba poczekać. Chyba przeszedł im już pierwszy atak złości bo powiedzieli, że mogę zostać nawet do niedzieli lub dłużej, w każdym razie dopóki nie znajdę miejsca, w którym będę szczęśliwsza. Dniem o wszystkim przesądzającym miał być kolejny dzień w pracy. Jeff stwierdził, że jeśli zaczniemy się dogadywać to będę mogła zostać do odwołania czyli dopóki nie znajdę innej rodziny. W tym momencie miałam duże szczęście. Kuzynka mojego brata ciotecznego, które pracowała w Londynie umówiła mnie na spotkanie z pewną rodziną na niedzielne popołudnie.
O dziwo kolejny dzień w markecie przeszedł bez zarzutu. Ja odzywałam się tylko wtedy kiedy musiałam. Praca była wyjątkowo ciężka bo tym razem byliśmy tylko we dwójkę. W ramach demonstracji żywionego do mnie zaufania, Jeff wysłał mnie z pieniędzmi do banku, potem do supermarketu na zakupy, wreszcie zapytał czy mogę zrobić w domu sałatkę owocową. Poszłam więc po owoce. Miałam wydać nie więcej niż 3 funty. Wydałam 2.30 Byłam wykończona. Nie jestem pewna czy noszenie tylu żelaznych elementów jest zajęciem dla dziewczyny, a już na pewno nie od 6 rano do 17.30 po południu. Po powrocie do domu zabrałam się za robienie sałatek: greckiej, tureckiej z cebuli i pietruszki oraz owocowej. Wszystko zajęło mi najwyżej 40 min. Judy była zaskoczona, że zużyłam aż 3 małe pomidory i całą główkę sałaty! Uspokoiłam ją, że sałatkę można włożyć do lodówki. Po za tym to rzeczywiście strasznie dużo jak na 3 osoby. Michelle nie było tego wieczora w domu. Zostawili trochę sałatki również dla niej – w naczyńku wielkości naparstka. Jeff stwierdził, że robię zdecydowanie lepsze sałatki niż Judy. Jej spaghetti z sosem było oczywiście znów niczym niedoprawione. Kontynuując myśl męża, który zdążył już pochłonąć 2/3 zawartości miski, zapytała mnie o składniki sałatki tureckiej. Wymieniałam je dodając, że niezbędne jest również włożenie w to swojego serca. Nic się na to nie odezwała. Rozmowa toczyła się na temat makaronów. Powiedziałam, że w Polsce jadamy makaron na słodko np. z truskawkami, co z kolei Włosi uznają za profanację. Spojrzała na mnie pytającym wzrokiem.
Pro-fa-na-cja. Tak, to słowo było dla niej zdecydowanie za trudne. Używając zamiennika powiedziałam, że Włosi uznają jedzenie makaronu z truskawkami za rzecz obraźliwą dla makaronu. „Ach, tak” – odpowiedziała z uśmiechem. Najwyraźniej zrozumiała… Odchodząc od stołu zaproponowałam, że umyję naczynia po meczu Polski z Ekwadorem (jako że był to okres Mistrzostw Świata w piłce nożnej). Wcale nie musiałam oferować pomocy. To nie był dzień prac domowych. Usłyszałam na to , że chyba sobie żartuję. Po meczu? Ona umyje teraz. Poszłam więc do swojego pokoju. Po pierwszej połowie meczu zasnęłam.
Następnego dnia, w sobotę, która była moim całkowicie wolnym dniem, znalazłam pod drzwiami kartkę następującej treści:
„ Karolina,
To ja posprzątałam wczoraj ze stołu i to ja umyłam naczynia. Nie jestem z tego powodu szczęśliwa! Ty po prostu zjadłaś i wszystko zostawiając, wstałaś od stołu!
Jeśli będziesz jutro rano brać prysznic, to zrób to albo przed 9:00 rano albo po tym, jak ja wstanę. Nie zapomnij umyć po sobie kabiny. Dziękuję.
Judy „
Co za złośliwa zołza. Mało jej, że spędziłam w pracy o kilka godzin dłużej niż powinnam i zrobiłam 3 sałatki do obiadu… Po za tym wcale nie poprosiła o pomoc, kiedy odchodziłam. Nie wspominając o tym, że miała do umycia 3 talerze, 3 widelce, 3 szklanki i 2 plastikowe miski. Zeszłam na śniadanie. Przeprosiłam ją, że nie pomogłam tłumacząc się, że zasnęłam ze zmęczenia. Zrobiłam to specjalnie żeby sprawdzić jej reakcję. Zapytałam też dlaczego nie poprosiła mnie o pomoc. Powiedziała, że tak myślała, że śpię i nie chciała mi przeszkadzać. Ale głupiego listu nie omieszkała mi zostawić! Od normalnej ludzkiej rozmowy wolała komunikować się ze mną za pomocą karteczek. Podrzucała je pod drzwi jak sroka, bo nie potrafiła mi czegoś powiedzieć twarzą w twarz. Widocznie wiedziała, że nie miała racji.
Tego dnia przynajmniej pogoda była piękna. W Londynie jest wiele ładnych miejsc. Wiele bym dała żeby mogła tu być któraś z bliskich mi osób. Tutejsze parki są zjawiskiem wprost zadziwiającym. Ich urok i piękno skrywane pod korą drzew, szelestem liści i śpiewem ptaków to rzeczy tak zwyczajne dla natury, a tak niezwykłe dla człowieka. Nie da się ich zmierzyć ani ogarnąć ludzkim słuchem ani wzrokiem. Anglicy o swoje parki dbają dyskretnie, tak aby nie zaburzyć ich naturalnego rytmu. Najbardziej zaskakujące było dla mnie to, że tutejsze zwierzęta – mieszkańcy parku, wcale się mnie nie bały. A można to opisać chyba tylko w taki sposób:
Siedzę sobie w pobliżu mostku, opodal rzeczki i krzaczka, nie spiesząc się mija mnie strojna w piórka, raźnie kwacząca kaczka dziwaczka.
Z kolei wiewiórki łypały na mnie spod puszystej kity, w nadziei że dostaną orzechowe smakołyki. Pewnego razu jedna z wiewiórek zaczęła iść za mną i z zainteresowaniem mi się przyglądać. Zaskoczyło mnie to do tego stopnia, że od niej odeszłam, zastanawiając się, kto tu tak naprawdę jest dziki. Pełno też było małych ptaszków z cienkimi, krótkimi nóżkami. Przemieszczając się przebierały nimi z dużą prędkością, co bardzo zabawnie wyglądało. Po parku przechadzali się albo robili sobie piknik Żydzi, Arabowie, Anglicy, Hindusi i panie w białych kapeluszach.
Wszyscy w doskonałej symbiozie z zielenią i całym jej inwentarzem. Niczym tutejsze wiewiórki z kaczkami, a kaczki z gołębiami i całym mnóstwem niezliczonych ptaków, robaków, gryzoni i roślin zamieszkujących to królestwo. Dzieci grały w piłkę, a najmniejsze szkraby drobiły jedne z pierwszych w swoim życiu kroczków. Niestety, kiedyś trzeba było wracać do domu. Chociaż może lepszym, właściwszym określeniem byłaby noclegownia. Po powrocie zastałam w lodówce swoją tygodniówkę-rację żywnościową. Tym razem jeszcze mniej pomidorów i 3 małe jogurty. Czyżby to był jakiś znak?
Czekał mnie ciężki dzień-Niedziela. Praca od rana do późnych godzin popołudniowych. Miałam pół godziny na przebranie się i umycie. Tamtego dnia w ustach miałam tylko kanapkę z sałatą, pomidorem i ogórkiem. W domu zastałam na swojej półce w lodówce ugotowane jajka z sałatą i majonezem. Zapytałam czy mogę to zjeść. W odpowiedzi usłyszałam, że nie bo dla mnie nie została przewidziana porcja. Zjadłam więc na szybko kromkę chleba z jogurtem i pobiegłam na stację metra. Miałam godzinę na dotarcie do rodziny. Biegnąc ulicami usłyszałam jak ktoś rozmawiał po polsku. Rzuciłam pospieszne „dzień dobry!”. „A skąd to dziewczyna przybywa?” – padło pytanie. Odpowiedziałam, że z Krakowa. Pani z którą rozmawiałam miała na imię Renata. Uśmiechnęłam się. To tak jak moja mama. Gdy naświetliłam jej sprawę powiedziała tylko: „Dziecko, oni cię wykorzystują, uciekaj stamtąd”.
Linia metra, która jechała prosto do centrum była zamknięta. Musiałam więc wracać się do Woodford, potem przesiadać się na Bond Street w linię Jubilee i jeszcze po drodze przesiadać się do różnych wagonów. W jednym z nich zapytałam pewną murzynkę czy wsiadłam do właściwej linii. Okazała się niezwykle sympatyczną osobą. Miała na imię Marie i pochodziła z Karaibów. Była zagorzałą chrześcijanką, ochrzczoną 10 lat temu. Zaczęłam jej opowiadać o swoich losach w Londynie. Słuchała mnie z zainteresowaniem i ze współczuciem. Powiedziała, że gdyby miała miejsce u siebie w domu, to wzięłaby mnie od zaraz. Nie była gołosłowna. Po chwili zadzwoniła do swojej koleżanki, która szukała au-pair. Umówiłyśmy się, że jeśli rodzina do której jadę nie okaże się odpowiednia, to dam znać. Miło sobie porozmawiałyśmy. Zapytałam jakim cudem tak różni się od pozostałych Anglików swoja otwartością. Wytłumaczyła mi, że przyjechała tutaj w wieku 10 lat, po za tym płynie w niej gorąca karaibska krew. Dla niej samej niezrozumiały był dystans, który mają w sobie Brytyjczycy. Według niej większość ludzi goniąc za pieniędzmi zapycha brak radości płynącej z kontaktów międzyludzkich słodyczami, co prowadzi do chorobliwej otyłości. Marie lubiła polską polędwicę i słyszała o Janie Pawle II. Była dla mnie w tamtym momencie jak iskierka w ciemności, w mroku negatywnych wydarzeń. Powiedziała żeby Bóg mnie błogosławił i znikła w tłumie.
Dotarłam na miejsce spóźniona o godzinę. Austina czekała na mnie z uśmiechem i szklanką soku pomarańczowego. Jej rodzina pochodziła z Afryki, z Ghany. Mieszkali w niewielkim, przytulnie urządzonym domku. Na ścianach wisiały obrazy-prosta forma, geometryczne wzory i pozytywna kolorystyka. Sześcioletni Quensey siedział zawstydzony na kolanach u swojego taty. Austina uprzedziła mnie, że mały będzie się zwracał do mnie ciociu Karolino. Z szacunku. Rozmowa kwalifikacyjna była bardziej ciepła i przyjacielska niż którakolwiek z konwersacji jaką dane mi było przeprowadzić z domowymi potworami. Na koniec ustaliłyśmy wszystkie szczegóły i umówiłyśmy się, że przyjadą po mnie za tydzień w Niedzielę. Austina miała jeszcze kilka spraw do załatwienia. W drodze powrotnej z powodu zmian musiałam wracać na poprzednią stację i znów się przesiadać. Potem pracownik wskazał mi złą platformę, co wydłużyło całą podróż o kolejne pół godziny. Była 22.30 a ja wciąż tkwiłam gdzieś w podziemiach czekając na swoje metro. Ludzi było już niewiele. Myślałam sobie w duchu, że w najgorszym razie albo mnie ktoś zamorduje albo okradnie. Próbowałam sobie też przypomnieć jak Londyn wypadł w raportach bezpieczeństwa. Na szczęście w międzyczasie przyjechał mój pociąg-widmo. Czmychałam z mrocznych podziemi jako jeden z ostatnich szczurów. Po cichu zamknęłam za sobą drzwi i poszłam spać.
-2 mila-
Ilekroć pragniesz udowodnić głupcowi jego małość, on myśli że zazdrościsz mu jego mądrości.
Jak zwykle weszłam rano do kuchni żeby zrobić sobie śniadanie. Umierałam z głodu. Judy uprzedzając jakikolwiek mój ruch poinformowała mnie, że to ona teraz zajmuje kuchnię i żebym przyszła później. Nie do uwierzenia. Jeszcze trochę i dadzą mi osobną butlę z tlenem. Przebierali nogami z ciekawości jak poszło spotkanie. Powiedziałam, że przeniosę się do wspaniałej rodziny, która zabierze mnie w najbliższą niedzielę. Nie wyglądali na pocieszonych tą wiadomością. Zapytali dlaczego dopiero w niedzielę. Odpowiedziałam, że widocznie Austina musi uporządkować swoje sprawy, poza tym chce posprzątać mój pokój. Jeff pełen oburzenia zapytał, jak można sprzątać pokój przez tydzień, poza tym przecież sama to mogę zrobić. Tego było już za wiele. Mieli czelność wtrącać się do cudzych spraw, do cudzych planów! Stwierdzili też, że moja praca w markecie jest jak najbardziej w porządku, ale że Judy jest rozczarowana bo nie pomogłam jej owego pamiętnego dnia w zmywaniu naczyń po obiedzie. Zdziwiłam się, że znowu do tego wracali. Mieli wyjątkowy talent do tworzenia problemów. Zapytałam więc Judy dlaczego nie poprosiła mnie o pomoc i czy nie sądzi, że po ciężkim dniu pracy i zrobieniu dla nich trzech sałatek mogłam być zmęczona i po prostu niechcący zasnąć? Dowiedziałam się, że praca jest ciężka, ale że Jeff już do tego się przyzwyczaił, pomoc w gotowaniu jest czymś oczywistym, a myć naczynia mam zawsze. Wyszczególniłam więc gdzie są rozbieżności pomiędzy tym, co opisywali w mailach, a tym czego oczekują w rzeczywistości. Punktem zapalnym było dźwiganie żelaznych elementów, dłuższy wymiar godzin w pracy, sprzątanie tylko w tych godzinach kiedy oni sobie tego zażyczą i straż przy zlewozmywaku w gotowości na brudne naczynia. To była szczera prawda, czysty jak łza fakt. Z faktami nie da się dyskutować. Domyślałam się, co zrobią – posłużą się czymś, co oddala nas od tematu, za to im samym pozwoli odbudować poczucie własnej wartości. Nie pomyliłam się. Usłyszałam, że moje nastawienie jest złe, że szukam winy w nich, a nie w sobie. Poza tym, że jestem śmieszna. Ile musieliby się napisać, gdyby chcieli to wszystko wymienić. Ach tak! Zapomniałam, że długi e-mail to zużycie prądu, to praca komputera, monitora, to wytarcie się klawiatury, może nawet myszki, nie mówiąc o krześle, które niszczy się od siedzenia. Dobrze, że komputer nie pobiera atramentu bo wtedy otrzymywałabym maile bez treści. Właśnie tak – odrzekłam. Waszym obowiązkiem było opisać to, czego oczekujecie od au-pair. Tak, jak robią to pozostałe rodziny. No właśnie, niektóre z nich nie oczekują nawet, że au-pair będzie sprzątać – usłyszałam od Judy.
Jakże w tym momencie pięknie i zgrabnie sobie zaprzeczyła. Gdyby ich wymierzane w siebie riposty działały jak samonaprowadzające się bomby, to w niedługim czasie z tego domu nie pozostałby kamień na kamieniu.
Kolejnym ruchem było demonstracyjne odebranie mi kluczy, aby w pełni wyrazić całkowity brak zaufania w stosunku do mojej osoby. Jak zwykle skierowałam swoje kroki do parku. Czułam się słaba i bezsilna. Gatunek ludzi, którzy nie umieją w dyskusji racjonalnie argumentować, zawsze odbierał mi siły. Z drugiej strony niby gdzie mieli doskonalić tę umiejętność. Skąd mogli wiedzieć, że istnieje coś takiego jak poziom dyskusji?
A’propos przyjaciół. Nie zauważyłam żeby mieli jakichkolwiek. Nikt do nich nie przychodził. Ani sąsiadka po cukier czy na pogaduchy, ani wróg z groźbą. Nie odwiedzała ich nawet własna rodzina. Do Michelle nie przychodziły żadne koleżanki ani koledzy na piwo do Jeffa. Raz w tygodniu we wtorki przyjeżdżała pod dom śmieciarka i od czasu do czasu listonosz wrzucał przesyłki przez klapkę w drzwiach. To wszystko. Raz rodzina najadła się strachu bo musieli otworzyć listonoszowi drzwi w celu odebrania większej paczki. Była zaadresowana do mnie. Kiedy zobaczyli, że adresatem jest ktoś z Polski podzielili się ze mną swoimi wątpliwościami czy aby na pewno dobrze zrobili odbierając ją bo w środku mogła przecież być bomba. Bombowy żart. Uśmiałam się po pachy. Nie mieli przyjaciół, ale musieli przecież robić coś z czasem. Spędzali go wobec tego gapiąc się godzinami w ekran telewizora, a jedyną gazetą jaką czytali był brukowiec „The Sun”. Nie sądzę żeby słyszeli o czymś takim jak równość wobec prawa czy prawo do obrony. Zadzwoniłam do Austiny. Umówiłam się, że odbierze mnie z Gants Hill o 14:00 następnego dnia.
Kiedy zobaczyłam Austinę idącą w moją stronę wiedziałam, że koszmar dobiegł końca. Jechałyśmy do domu i rozmawiałyśmy, a ja wciąż nie mogłam się pozbyć piętna, które pozostawił na mnie poprzedni tydzień. Czułam się jak po jakiejś traumie, poturbowana. Wprowadziłam się do nowego pokoju. Austina zapytała czy jest coś, co szczególnie lubię to kupi mi to w supermarkecie, nie miałam też wydzielonej półki w lodówce. Sama zaproponowała mi skorzystanie z Internetu żebym poinformowała rodzinę o nowych wydarzeniach. Pograliśmy z Quenseyem w football na Xboxie. Pomyślałam, że chyba śnię. Byłam w normalnym świecie. Co za ulga.
Życie tej trzyosobowej rodziny toczyło się w równym tempie, bez wstrząsów i przestojów, z afrykańskimi rytmami kołyszącymi się w tle. Mąż Austiny, Ceryl wyjeżdżał do pracy w poniedziałki o godzinie 5:00 rano i wracał w czwartek lub piątek. Austina potrzebowała au-pair, która przejęłaby część obowiązków w domu, tak żeby ona sama mogła skupić się na powrocie do pracy – badań w laboratorium nad DNA. Do mich zadań należało wyprawienie Quenseya do szkoły, przyprowadzenie go z niej, w międzyczasie wykonywanie drobnych prac domowych, zabawa z małym i pomaganie mu w odrabianiu lekcji. Austina na początku określiła swoją rodzinę jako bezproblemową, co wydawało nie mijać się z prawdą. Ich dom z każdej strony z kimś sąsiadował. Po prawej była rodzina z Iraku z dziewięciorgiem dzieci gdzie prawie nikt nie mówił po angielsku, po lewej niedosłysząca starsza pani, po drugiej stronie ulicy Europejczycy, którzy przyjechali z Afryki. Mój pokój był niewielki i przytulny, z oknem wychodzącym na ogród. Miałam też do dyspozycji małą biblioteczkę z książkami. Było sporo tytułów dotyczących samorozwoju, osiągania wytyczonych celów, świadomości własnej osobowości itd., ale również autobiografie i powieści. Czułam się w tym domu swobodnie, bez presji, stresu i powietrza naładowanego negatywnymi emocjami. Quensey był dzieckiem zadziwiająco spokojnym, powiedziałabym że zbyt spokojnym. Zawsze o wszystko grzecznie pytał mamę, posłusznie spełniał jej prośby. Miałam wrażenie, że był raczej smutnym, momentami zatroskanym dzieckiem. Musiało to być dla niego trudne, że co jakiś czas pojawiała się w domu obca osoba, która ni stąd ni zowąd przygotowywała mu śniadanie, pomagała się ubrać, starała się być zabawna i nawiązywać z nim jak najlepszy kontakt. Wiem, że lepiej jest nigdy nie mówić nigdy, ale ja nie chciałabym dzielić odpowiedzialności za swoje dziecko z nikim oprócz jego ojca.
Austina dużo opowiadała mi o przemilczanych problemach Afryki, o sytuacji poszczególnych państw i przepaścią, jaka dzieli obrzydliwie bogatych i tych znad granicy bytowej przepaści. Podobno mówi się w Ghanie, że połączenie fortun 30 bogaczy zapewniłoby minimum socjalne społeczeństwu danego kraju. Z czasem miałam dowiedzieć się więcej z opowieści Austiny. Nieraz zdarzało nam się rozmawiać na różne tematy. Odkąd przyjechałam nie wychodziły mi z głowy dwa powiedzenia: „Podróże kształcą” oraz „Wszędzie jest dobrze gdzie nas nie ma”. Londyn jest miastem pędu i pośpiechu, gonitwy za niczym – cecha charakterystyczna większości stolic. Jedni przyjeżdżają tu i odnoszą sukces, inni odjeżdżają z kwitkiem. Wielokulturowość uczy jak żyć zgodnie i jak należy dobierać środki artykulacji żeby nikogo nie urazić. Wielobarwność tego miejsca przyzwyczaja człowieka do chodzenia po tęczy, za to nie za wiele uczy o jej poszczególnych kolorach. Wszyscy mieszkający tutaj Polacy, Turcy, Hindusi, Włosi czy Arabowie są „upośledzeni” przez kulturę angielską. Dlatego jeśli ktoś chce poznać kulturę turecką to pozna ją tylko jadąc do Turcji. Obserwowanie trybu życia tych poszczególnych mini-społeczności daje bardzo niewyraźny obraz każdej z nich, za to wyostrza pojęcie o tym, czym w ogóle kultura jest. Kultura jest stogiem siana, gdzie każde źdźbło to inny czynnik ją budujący. W dodatku trzeba pamiętać o tym, że zawsze może przyjść wiatr i przywiać albo zabrać kilka ździebeł. Być może najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że większość ludzi przybywa tu i osiedla się nie z miłości, lecz z wyrachowania. Konflikty zbrojne w wielu krajach, bieda, wreszcie sława i popularność samego Londynu sprawiają, że ludzie ciągną do niego jak pszczoły do miodu. Nie wiem jaka część z nich może powiedzieć, że kocha to miasto. Jednak nawet najlepszy byt materialny nie ukoi tęsknoty za zapachem powietrza w swoim kraju, wonią pomidora, smakiem zerwanej z krzaka poziomki, dźwiękiem, krajobrazem, rytmem i dotykiem znajomej ręki tych wszystkich sensualnych wrażeń. Są tak wyjątkowe i tak nam bliskie bo poznane jako pierwsze. Bez względu na wszystko inne, co po drodze przypadnie nam do gustu, to i tak pozostaną jedynymi, najcenniejszymi budulcami naszej osobowości.
Postanowiłam spędzić sobotę pod hasłem poszukiwania pracy. Jednak w pierwszej kolejności skierowałam swoje kroki do British Museum. Jedna z wystaw akurat poświęcona była sztuce islamu. Muszę powiedzieć, że mam wyjątkowe szczęście do napotykania na rzeczy związane z Turcją wszędzie tam, gdzie się pojawię. Prezentowano gliniane dzbany i talerze zdobione motywami roślinnymi oraz wersetami z Koranu. Były też złote i miedziane szkatułki i cały zbiór płytek, którymi wykładano ściany i dziedzińce meczetów. Wszystko to precyzyjnie zdobione, malowane, mieniące się blaskiem dawnych czasów, kryjące tajemnicę tego, co już minęło i nigdy nie powróci. Zastanawiałam się do kogo mogły należeć. Kto trzymał w swoich rękach te niezwykłe talerze? Ciekawe czy unosił się nad nimi zapach kadzideł, czy słyszały wokół siebie dźwięczenie kobiecych ozdób… Na pewno kryły w sobie to i wiele więcej. Światem rządzi nieugięta prawidłowość. Ludzie przemijają, przedmioty zostają.
Po wyjściu z muzeum i powrocie do mojej londyńskiej rzeczywistości, podążyłam w kierunku Oxford Street w celu znalezienia pracy na weekendy. Krok za krokiem, miałam powoli wrażenie, że nie szłam, a zaczynałam płynąć. Płynęłam z tłumem cosobotniej powodzi wycieczkowiczów. Ulice Londynu potrafią ciągnąć się prawie w nieskończoność, a ludzie przelewają się w ich korytach niczym wezbrana rzeka. Jest tu sprzedawane wszystko, co da się sprzedać. Jest tu kupowane wszystko, co można kupić. W pierwszej chwili ma się chęć w tym uczestniczyć, być we wszystkich miejscach najlepiej na raz i w tym samym czasie żeby zobaczyć to, co da się tylko zobaczyć. Jednak po dłuższej chwili przebywania w tej szalonej dżungli, człowiek ma się ochotę z niej jak najszybciej wyrwać, żeby tylko być już w domu.
Życie wszystkich i każdego z osobna pędzi tu w takim tempie, że zanim zdążysz się obejrzeć, pozostaje z niego tylko jedna bezkształtna smuga. Pęd, bieg, sprint, pośpiech, chaos, a jednak marazm. Dlaczego? Bo bardzo szybko zaczyna się to robić po prostu nudne. Wzrok, słuch, węch wysiadają od nadmiaru rzeczy do oglądania, dźwięków do słuchania, zapachów do wąchania. Wszystko to rzucane jest przez rzeczywistość w strzępach i ochłapach. Niczego nie można ogarnąć w pełni. Szybko można rozchorować się na coś, co nazwałabym hiperpobudliwością na bodźce zewnętrzne. Zostawiłam w kilku miejscach swoje CV i wróciłam do domu.
-3 mila-
Nie można udawać, że człowieka nie ma, kiedy stoi obok Ciebie. Dlaczego nie można? Bo on po prostu jest. Nie unicestwisz bytu i mimowolnie go nie zlekceważysz.
Sprawy układały się coraz bardziej gładko. Ja miałam się lepiej, a Quensey był w stosunku do mnie śmielszy. Było jednak kilka spraw, które mnie niepokoiły, a wszystkie miały związek z wzajemnymi relacjami domowników. Już na początku uderzyło mnie to, że w tym domu w zasadzie nie było stołu. Nie było mebla przy którym można jeść, rozmawiać, żartować, pisać, malować i rozrabiać. Symbolu na czterech nogach, wokół którego skupia się życie rodzinne. Nie chodzi tu przecież o sam stół tylko o sens wspólnego biesiadowania i dyskutowania. Są kultury gdzie je się na dywanie, można równie dobrze jeść na trawie, a jak ktoś umie to nawet na suficie. Rzecz w tym żeby mieć powód i miejsce do przebywania w swoim towarzystwie.
Tymczasem Austina jadła o innej porze, Quensey po przyjściu ze szkoły. Nawet niedziela nie była dniem kiedy cała rodzina spotykałaby się przy wspólnym posiłku. Tym bardziej, że głowy rodziny nie było od poniedziałku do piątku. Zresztą, nawet przy najszczerszych chęciach, nie było do tego warunków. Po całym domu rozrzuconych było kilka ledwo odrastających od ziemi stolików. Miejsca było wystarczająco dużo żeby to, co scala i cementuje rodzinę, nie musiało plątać się po kątach. Plątało się jednak i łamało kręgosłupy domowników gdy ci starali się w konwulsjach trafić w mięso widelcem. O zielonym groszku nie wspominając. Austina wychowywała syna dość surowo. Domy, w których są dzieci wyróżniają się najczęściej tym, że są roześmiane, pełne ruchu i radości. Quensey był w wieku 6 lat małym – dorosłym. Rodzice nie biegali z nim po ogrodzie, mama nie brała go na kolana ani pieszczotliwie się do niego nie zwracała. Austina opowiadała mi, że była na urlopie macierzyńskim dopóki mały nie skończył 6 miesięcy. Potem opiekowała się nim jej mama podczas gdy ona sama wróciła do pracy. W efekcie dziecko widziało swoich rodziców tylko w weekendy. Następnie zajmowała się nim opiekunka, która lekceważyła jego pytania i prośby. Przypominała sobie o jego istnieniu dopiero kiedy zaczynał płakać. Do tej pory tkwi w nim nawyk, że kiedy sobie z czymś nie radzi to natychmiast wybucha płaczem. Być może te wydarzenia negatywnie wpłynęły na jego pewność siebie, poczucie własnej wartości i niczym niezachwiane przekonanie, że jest bezwarunkowo kochany. Był słodkim chłopcem. Nie wyobrażam sobie skazywać własnego dziecka na podobny los z powodu kariery zawodowej. Potem Quensey był wystarczająco duży żeby iść do żłobka. Od 2 lat jego mama była z nim bez przerwy. Doszła do wniosku, że chce przekazać mu swoje wartości, a nie cudze. Szkoda, że tak późno. Mimo to brakowało mi w ich relacjach spontanicznej miłości. Austina wymagała i egzekwowała jednocześnie starając się dać dziecku poczucie bezpieczeństwa. Brakowało mi jednak wkładu w rozwój jego wyobraźni, pomysłowości, dziecięcej kreatywności. To nie było dziecko, któremu wpadłoby do głowy żeby wymalować słonia na ścianie bo ten pomysł nie przeszedłby przez filtr matczynego pragmatyzmu. Sama zastanawiałam się skąd to się mogło brać. W kontaktach ze mną była roześmiana, zawsze chętna do rozmowy, nie było tematu na który nie miałaby nic do powiedzenia, a kiedy mówiła, mówiła mądrze. Nie wiem. Być może tak wychowuje się chłopców. Może niektóre kobiety instynktownie bronią się przed rozpuszczeniem swoich dzieci w tych zwariowanych czasach. Czy to jednak jest powód żeby być zimnym jak salceson?
Wybrałam się na długi spacer w ramach kontynuacji planu poszukiwania pracy. Dzielnicę Kingsbury zamieszkiwały całe rzesze hindusów. Hinduskie sklepy z żywnością, z sari, z butami, kosmetykami, wypełnione sączącymi piwo hindusami puby itd. Podobno nie asymilowali się za bardzo z tutejszą ludnością i dziwnie patrzyli na każdego „nie-hindusa” przekraczającego próg ich sklepu. Nie zostawiałam swojego CV w miejscach, gdzie czułam na sobie wzrok mężczyzn. Jeszcze w Ilford zaczepiał mnie pewien hindus. Nawet nie drgnęła mu powieką kiedy powiedziałam, że jestem zajęta i nie mam ochoty na rozmowę. Miałam przed sobą kolejne dni i listę wielu pobliskich centr handlowych do odwiedzenia. Moje szanse zmniejszała ograniczona dyspozycyjność, mimo to wierzyłam, że coś znajdę. Austina również.
Następnego dnia w drodze do innego centrum handlowego, dojrzałam w jednym z przydomowych ogródków malwy. Przywiodły mi na myśl polską wieś. Od razu zatęskniłam za ukwieconymi łąkami, zapachem świeżo skoszonego siana i za łanami zbóż. Kwiaty wystawiając czoła wspinały się do słońca niczym po niewidocznej dla oka drabinie. Rozmyślając sobie, że tego lata nie będzie mi dane spacerować po polnych drogach, poszłam dalej. Znów zostawiłam w kilku miejscach swoje CV w nadziei, że jednak ktoś mnie zatrudni. Kilka godzin później dostałam telefon z Burger King’a. Umówiłam się na rozmowę jeszcze w tym samym tygodniu. Dowiedziałam się też, że niezbędne do rozpoczęcia pracy jest założenie konta w banku. Ucieszyłam się, że przynajmniej mam coś do załatwienia. Okazało się to jednak trudniejsze niż sądziłam. Dowiedziałam się, że do założenia konta w banku potrzebne są dokumenty potwierdzające wiarygodność miejsca zamieszkania. Mógł to być rachunek za prąd lub gaz z widniejącym na nim moim nazwiskiem. Nie posiadałam niczego takiego, pracując w rodzinie jako au-pair. Wobec zaistniałej sytuacji zadzwoniłam do managera Burger King’a. Ten z kolei poinformował mnie, że nie da mi tej pracy jeśli nie będę miała konta w banku, na które mogliby przelewać moje wypłaty. Poszłam więc do drugiego, trzeciego i czwartego banku, gdzie usłyszałam dokładnie tą samą historię. Moja praca uzależniona była od biurokracji, którą swoją drogą rozumiałam. Szkoda mi było tylko, że znalazłam się w sytuacji bez wyjścia. Równocześnie zdałam sobie sprawę z tego, że skoro konto jest jednym z warunków zatrudnienia to nie tylko ten, ale wszystkie inne fast-foody i restauracje odmówią mi współpracy. Wciąż byłam umówiona na sobotnią rozmowę. Ratowałaby mnie tylko i wyłącznie zgoda firmy na przelew pieniędzy na moje konto w Polsce. Zastanawiałam się, o co w tym wszystkim chodzi. Dlaczego, kiedy już zaczynam wychodzić na prostą, przed maskę wyskakuje mi jakiś zając. Pocieszałam się, że takie sytuacje uczą mnie przynajmniej jak rozplanować życie za granicą na przyszłość. Nie zmieniało to jednak faktu, że na mojej drodze wciąż stał strzygący uszami zając, którego trzeba było jakoś przechytrzyć…
Tego samego dnia otrzymałam list od mamy. Był pełen miłości, wsparcia i pozytywnej energii. Wydawać by się mogło, że jestem tuż za rogiem(przecież Londyn to nie koniec świata), a jednak otoczenie, ludzie krajobraz i atmosfera mimo wszystko tworzą inny świat za rogiem. Gest napisania listu jest nieporównywalny z napisaniem maila. Listy są po prostu magiczne, tak samo jak książki, zdjęcia czy slajdy. Zaczynało brakować mi tego, do czego zawsze byłam przyzwyczajona czyli obecności zwierzaków domowych, dużego ogrodu i świeżych owoców sezonowych. Bawiło mnie kupowanie siedmiu bezsmakowych truskawek w plastikowym pudełeczku za pół funta czy ćwiartki arbuza na tydzień. Półprodukty są przyczyną otyłości w angielskich domach. Nie chcę być złośliwa, ale niestety w większości przypadków Angielki są albo ładne i otyłe, szczupłe i brzydkie albo otyłe i brzydkie zarazem.
Z każdym dniem łapałam coraz większą równowagę. Już nie czułam się jak balansujący linoskoczek. Miałam stałe miejsce zamieszkania (przynajmniej do 30 września), szansę znalezienia pracy na weekend, nawet połacie zieleni do biegania. W końcu niedaleko naszego domu znajdował się stadion Wembley. Następnego dnia, jak zwykle wyprawiłam Quenseya do szkoły, poodkurzałam dom i pozmywałam naczynia. Po wykonaniu rutynowych czynności porządkowych wybrałam się na godzinny spacer. Akurat wyszło zza chmur słońce. Słońce powołuje do życia pozytywne nastawienie więc z nadzieją myślałam o mojej przyszłości w tym mieście i o czekającym mnie następnego dnia spotkaniu w sprawie pracy. Po powrocie ze spaceru zahaczyłam jeszcze o kuchnię i z kawałkiem arbuza pomaszerowałam do swojego pokoju. Po chwili, do drzwi zapukała Austina. Jak zwykle przywitałam ją uśmiechem i pytającym wzrokiem, czy jest coś w czym mogę jej pomóc. Przyniosła moją tygodniową wypłatę. Umówiłyśmy się wcześniej na 65£. Dostałam jednak tylko 50£. Nie to jest jednak meritum całej sprawy. Austina oznajmiła mi, że nie potrzebuje już au-pair bo wszystkie obowiązki może wykonywać samodzielnie i że daje mi tydzień na znalezienie innej rodziny. Było zbyt dobrze żeby mogło to trwać długo – pomyślałam. Zapytałam więc czy to wypowiedzenie ma podłoże osobiste. Odpowiedziała, że nie. Uważała, że dobrze się dogadujemy i że raczej wszystko jest w porządku, ale że niedługo skończy się rok szkolny i Quenseyem zajmie się jej mama. Planują wyjazd do rodzinnego kraju, do Ghany. Dodała, że oni i tak wiedzą, że nie są w stanie znaleźć au-pair, która w pełni by im odpowiadała. Zaniemówiłam. Wcześniej mówili, że nie mają pieniędzy na tak drogi wyjazd jakim jest podróż do Afryki. Sądziłam, że świetnie się dogadujemy. Wykonywałam wszystkie swoje obowiązki sumiennie. Czytaliśmy z małym książeczki, bawiliśmy się, graliśmy w piłkę. Byłam ciocią Karoliną, która chciała jak najlepiej zająć się swoim podopiecznym. Zapomniałam chyba jednak, że byłam płatną ciocią Karoliną. Nie mogło do mnie to wszystko dotrzeć. Austina przecież radziła mi nawet, dokąd mam się udać w poszukiwaniu pracy, a tu nagle zapukała do moich drzwi z taką wiadomością. Próbowałam też ustalić przyczyny niższej o 15£ wypłaty. Z chęcią wykonywałam programowe i czasami nadprogramowe obowiązki. Sama często pytałam, w czym mogę pomóc. Ustaliłyśmy na początku, że Austina kupi mi kartę autobusową żebym mogła odbierać Quenseya ze szkoły. Stwierdziła jednak, że mamy bardzo dużo czasu na to, żebym poznała otoczenie, przyzwyczaiła się do niego, a dopiero potem kiedy ona wróci do pracy, przejęła obowiązki w pełni. Ilekroć pytałam, czy mam odebrać chłopca ze szkoły odpowiadała, że nie ma potrzeby, bo ona sama go odbierze. Wobec tego w tym czasie zajmowałam się czymś innym. Nie wspomniała jednak, że z tego powodu (tak podejrzewam) obetnie mi pensję. Byłam im bardzo wdzięczna za to, że pomogli mi wydostać się od pierwszej rodziny, ale niestety sami też zachowali się trochę nie-fair. Nie chodzi o to, że nie potrzebowali już au-pair. Mieli do tego prawo. Chodziło o to, że nie dając mi żadnych sygnałów, po prostu włączyli czerwone światło dla dalszej współpracy. Jak można w takiej sytuacji komukolwiek ufać. Poleciła mi żebym jeszcze tego samego dnia pojechała do agencji au-pair. Znów siedziałam w metrze mijając kolejne stacje, znowu czułam się obco w obcym mieście. Bezdomność wyciągała do mnie rękę po raz drugi.
Moi tureccy „przyjaciele” z agencji przywitali mnie bardzo serdecznie. Pytali o to jak się mam. Miałam się całkiem dobrze, oprócz tego, że zupełnie bezradnie. Wysłuchali mnie i kazali się nie martwić bo z każdej sytuacji jest jakieś wyjście. Poza tym traktowali mnie już jako swoją rodaczkę, co nie pozwalało im zostawić mnie na lodzie. Jeden z nich niewiele myśląc zadzwonił do swojego kolegi, managera pewnej tureckiej restauracji. Zareklamował mnie jak umiał najlepiej i umówił na spotkanie jeszcze tego samego dnia. Byłam niewymownie wdzięczna im i losowi, że spotkałam tych ludzi na swojej londyńskiej drodze. Nie dotarłabym do nich gdyby Judy i Jeff mnie nie wyrzucali, nie miałabym z nimi takich relacji gdyby nie moja przygoda z Turcją. Jednak wszystko w życiu ma swój cel, jakiś ukryty sens, który widzi się czasami dopiero po czasie lub nie chce się go dostrzec w ogóle. Nie byłam pewna czy dostanę tę pracę. Wiedziałam jedno. Nie miałam wyjścia. Musiałam ją dostać. Miałam jeszcze 2 godziny do spotkania. Przechadzałam się ulicami mijając po drodze setki restauracji, knajp, pubów, barów i kafejek. Wyłowienie właściwej z całej ławicy nie byłoby możliwe bez wskazówki. Za tą wskazówkę w duchu dziękowałam. Nie raz już łapałam się na tym, że plątały mi się po głowie myśli myślane po turecku, czasami po angielsku i oczywiście po polsku. Gdy tak szłam zamyślona przed siebie, natrafiłam na ogromny pasaż zagospodarowany przez niezliczone restauracje z ogródkami, mydlarnie i wszelkiego rodzaju stylizowane na stare, przytulne sklepiki. Tu ktoś chodził na szczudłach, tam komik zabawiał publikę. Na samym końcu, w zaułku znajdował się kościół, a przy nim park. Kościół był anglikański, ale co to ma za znaczenie. Weszłam do środka, było zupełnie pusto. Byłam sama i jedyną modlącą się osobą. Rozmawiałam ze swoim dziadkiem – człowiekiem, który za życia i po śmierci wywołuje na moją osobowość silny wpływ. Miałam 10 lat kiedy odszedł, mimo to mam wciąż wrażenie, że to było wczoraj. Jego osobowość, postawa życiowa, przede wszystkim niezwyciężona siła, wola życia, przekonanie, że można iść tylko do przodu, mieć w głowie pozytywne myśli, stawiać sobie najwyższą z możliwych poprzeczek, a nade wszystko że nie wolno się załamywać, tracić poczucia humoru i pasji życia, dodawały mi sił. Nie mogłam wiedzieć o życiu tyle, co człowiek, który przeżył 6 lat na przymusowych robotach w Niemczech, odrzucił szansę emigracji do Anglii i wrócił do wyniszczonej wojną Polski, ale ja też walczyłam.
Należę do osób, które lubią snuć plany i marzenia. W Londynie musiałam zahibernować tą cechę. Ograniczyłam swoje planowanie najwyżej do trzech dni wprzód. Tak było bezpieczniej.
Manager Erhan rzucił okiem na moje CV, pochwalił mnie za poziom mojego tureckiego, niestety akurat w tej restauracji nie było zapotrzebowania na kelnerki. Kazał mi czekać. Podczas tych 40 min. Oczekiwania na to, co jeszcze może się wydarzyć, mogłam tyko ufać, że patrzy mi z oczu i z mojego CV wystarczająco dobrze, żeby ten człowiek mi pomógł. Wrócił i wręczył mi adres innej restauracji z sieci „Sofra” w St. John’s Wood. Znajdowała się na linii metra Jubilee, tej samej którą jeździłam do Kingsbury. Od śniadania nie miałam czasu żeby cokolwiek zjeść ani napić się czegoś. Wiedziałam tylko, że im prędzej dotrę do St. John’s Wood tym szybciej znajdę się w domu. Miałam szukać człowieka o imieniu Özgür, co po polsku oznacza ‘wolny’. No cóż – to czy również dla mnie miało to oznaczać w pewnym sensie wolność, miało się dopiero okazać. Czułam się niekomfortowo gdy to nie ja rozdawałam karty w tej grze. Nie dość, że ich nie losowałam, to jeszcze musiałam po kolei odkrywać to, co mi zostało podsunięte. As czy dziesiątka? Stacja metra, spokojna okolica, kilkaset metrów po lewej rzucająca się w oczy restauracja „Sofra”, przeszklone, doświetlone wnętrze. Özgür widząc mnie już od progu domyślił się kim jestem. Usiedliśmy przy jednym ze stolików. Rozmowa toczyła się po turecku. Konfrontował informacje przeczytane w CV z tym, co miałam do powiedzenia. Wahał się, nie był pewien czy wiem wystarczająco dużo o kulturze i o kuchni tureckiej. „Skąd znasz turecki?” Jakże zdziwiło mnie to zupełnie nieoczekiwane pytanie, nieomalże mnie zastrzeliło. Po raz dziesiąty już zresztą. „Mój chłopak jest Turkiem” odparłam. „Trafny wybór” rzucił mimowolnie kelner. „Poza tym uwielbiam ten kraj i waszą kulturę, nie wspominając o kuchni” dodałam. Uśmiechnął się. Mówiłam szczerze i z czystym sumieniem. Nie znoszę sytuacji które zmuszają człowieka do pustego komplementowania czegoś, o czym nie ma się zielonego pojęcia. Mimo to wciąż dziwił się gdzie tak dobrze opanowałam ten język. Po chwili dojrzał, że spędziłam 2 miesiące w Stambule na kursie językowym. Jak to zwykle w życiu, a zwłaszcza w Londynie bywa, on również pochodził z dawnego Konstantynopola, mało tego, mieszkał w tej samej dzielnicy, co ja wcześniej – Șișli (Sziszli). Jeden punkt dla mnie. Wątpił jednak czy mam pojęcie o tureckim jedzeniu i przede wszystkim czy umiem coś ugotować. Powiedziałam, że znam wiele potraw, widziałam jak się je przygotowuje, wymieniłam swoje ulubione. Poza tym spędziłam przecież trochę czasu w tym kraju, nie mówiąc o mojej najświeższej wizycie w Adana – ojczyźnie słynnego Adana kebab. Przeszliśmy na język angielski.
Miałam zacząć pracę od najbliższego poniedziałku. Miałam też 48 godzin na znalezienie pokoju do wynajęcia, potem już tylko wizyta w biurze z paszportem, założenie konta i zabieganie o to żeby nie zawieść ich oczekiwań. Musiałam nauczyć się wiele w krótkim czasie jeśli chciałam udowodnić, że nie tylko ładnie prowadzę konwersację po turecku, ale również zjednuję sobie ludzi odpowiedzialnością i oddaniem temu, co robię. Wracałam z nieznośnym bólem głowy, jak automat przesiadałam się na kolejnych stacjach metra. Ruchome schody w dół, bramka, przejście, platforma północna, metro, ruchome schody w górę… W tle muzyka podziemnych artystów, londyńskiej bohemy z paroma funtami w starym futerale. Mogłam prawie że stanąć obok i oglądać ten film, scenę w której ja i tłum podążamy w rytm muzyki przez wyłożone kolorowymi mozaikami podziemne korytarze. Ja i tłum, a nie ja w tłumie. Wolałam nie być jego częścią, wolałam się z nim mimo wszystko nie utożsamiać…
Po doczołganiu się do domu podzieliłam się najświeższymi wieściami z domownikami. Austina była pozytywnie zaskoczona, że tak szybko udało mi się znaleźć pracę i to lepiej płatną niż można było się spodziewać. Uspokoiła mnie, że mogę zostać nawet przez kilka tygodni, dopóki nie uda mi się znaleźć czegoś odpowiedniego. Ze zmęczenia, z nadmiaru wrażeń i informacji, padłam na swoje łóżko. Następnego dnia wybrałam się do supermarketu na zakupy. Musiałam kupić sobie białą koszulę i czarne buty do pracy. Po powrocie do domu zapytałam Quenseya czy chciałby żebym upiekła mu jakieś ciasto. Bardzo mu się ten pomysł spodobał. Austina wręczyła mi dwie foremki do pieczenia. Sądząc po ich wielkości powiedziałabym, że należą raczej do krasnoludków. Jestem prawie pewna, że mikser, którym ubiłam masę nie był używany od nowości. Upiekłam dwa mini-torciki na kruchym cieście z owocami, masą i galaretką. Quensey chodził za mną krok w krok. Na zmianę pytał czy ciasto jest już gotowe i czy się z nim pobawię. Jego mama spędzała większość czasu zamknięta w swoim pokoju. Zwracała się do syna tonem generalissimusa – baczność, spocznij, w tył zwrot, wyrównać. Kiedyś usłyszałam jak do niego mówiła żeby czytał lekturę szybciej i nie marnował jej czasu.
Z jednej strony dobrze mi się tam mieszkało – wpadłam nawet na pomysł żeby zapytać rodzinę czy nie mogłabym płacić im za wynajem pokoju-ale z drugiej strony zaczynałam się czuć nieswojo. Chyba wolałabym już mieszkać w pokoju wielkości 4 metrów kwadratowych za to wiedzieć, że nikomu nie jestem nic winna. Następnego dnia zadzwonił do mnie Özgür z informacją, że zacznę pracę nie w poniedziałek, a we wtorek w południe. Przyjęłam wiadomość. Wszystko zaczynało mnie coraz bardziej denerwować. Od smutku, poprzez nostalgię, zaskoczenie i dezorientację, kolejnym stadium jest chyba złość. Wściekła wybiegłam z domu do parku i usiadłam na swojej ulubionej ławce. Jeszcze kilka przeprowadzek i będę miała swoją ulubioną ławkę w każdym z londyńskich parków. Miałam wszystkiego dosyć. Nie mogłam się od razu przeprowadzić bo zabrakłoby mi pieniędzy na opłacenie drugiego tygodnia za wynajem. Z drugiej strony niedobrze mi się robiło, kiedy myślałam o ciągnięciu walizek na stację metra i stamtąd do nowego lokum. Nie wiedziałam, co czeka mnie w nowej pracy, bałam się odrzucenia mimo swoich starań. Wiedziałam też, że na pierwsze pieniądze będę czekać 2 tygodnie bo system wypłat w „Sofrze” polegał na tym, że wynagrodzenie z pierwszego tygodnia otrzymywało się dopiero w 17 dniu pracy. Nie miałam żadnego pola manewru, niczego w zapasie, butli z tlenem na wypadek awarii systemu. Sama siebie pocieszałam, że do trzech razy sztuka. Tym razem musiało się udać. Być samemu dla siebie psychoanalitykiem to ciężka sprawa. Dopadały mnie huśtawki nastroju, których przyczyn mozolnie się dokopywałam. Gdzie tkwi przyczyna, a gdzie skutek? Mózg pracuje na dziwnych obrotach i opiera się o swoją własną logikę. Skądinąd wiadomo, że kobieta ma logikę podwójną jeśli nie potrójną. Jeszcze tego samego niedzielnego wieczora Austina zapytała czy znalazłam już nowy adres zamieszkania bo od przyszłego tygodnia planowali rozpoczęcie remontu kuchni i łazienki. Miałam się po prostu jak najszybciej wynieść. Już nic nie było mnie w stanie zaskoczyć. Dostałam paczkę od mamy z okazji moich nadchodzących imienin. Znów wiele ciepłych słów, kilka książek o które prosiłam, kwiaty z naszego ogrodu, bransoletka w prezencie oraz zestaw kartek i szkatułka ze smokiem wawelskim dla rodziny. Razem z paczką dotarł do mnie z Polski kolejny promyk słońca.
cdn…