-8 mila-
Każdy powinien mieć prawo do własnego świata wyobraźni. A on wykracza poza granice ludzkiego wzroku, jest z dala od płaszczyzny niejednego umysłu. Królować – czy to na stepach nieskończonej ascezy czy w dżungli ruchliwych barw fruwających myśli. Nosić miano twórcy zdziwionego tym, co umysł pozwala mu dojrzeć i głodnego tego wszystkiego, o czym nikomu się nie śni. Odejść w świat nierzeczywisty z kieszeniami pełnymi zachwytu i kapeluszem w odcieniach chabrowego astonishmentu (zdziwienia). W świat nierzeczywisty odejść.

Zbliżał się półmetek mojego pobytu w Anglii. Mimo, że nie przeprowadziłam się jeszcze do Bony i moje rzeczy wciąż zalegały w walizkach to czułam się pewnie i bezpiecznie. Moja sytuacja była ustabilizowana. Przebrnęłam przez najtrudniejsze odcinki i ostre zakręty. Wszystko dzięki swojej wierze i woli przetrwania oraz pomocy przychylnych mi ludzi. W każdym razie udało mi się jakimś cudem utrzymać na powierzchni i szybko nauczyć się po niej pływać. Jednak ilekroć przewidywałam, że już nic nowego ani zaskakującego się nie zdarzy, tylekroć życie nagradzało moją pewność siebie złymi wieściami. I to często z nawiązką.
Nie lubiłam dni kiedy praca kończyła się wcześniej bo nie wiedziałam wtedy, co mam ze sobą zrobić. Dokąd pójść, czym się zająć, czym wypełnić czas, jak zgubić dręczące myśli. Zawsze musiałam być w życiu dorosła, dojrzalsza niż powinien wskazywać mój wiek. Również teraz, sama momentami dziwiłam się, że mam 21 lat. Czas płynie naprawdę szybko. Jeszcze do niedawna miałam 16 lat, 18 lat. Wydarzenia i doświadczenia mieszają się ze sobą i blakną w obliczu upływających chwil, jednak ich wpływ na osobowość pozostawia ślad jak pieczątka. Ludzie rodzą się cholerykami, niepoprawnymi ekstrawertykami, a ja przyszłam na świat jako melancholik. Moja myślicielska natura doprowadzała mnie do stanów przygnębienia, a deszczowa pogoda działała na mnie jak narkoza.
Do restauracji przychodziło sporo Arabów, głównie kobiet. Niektóre sprawiały wrażenie wyemancypowanych, niegrzecznie odnosiły się do obsługi i miały o sobie wysokie mniemanie. Patrzyły na nas z góry i zamawiały zazwyczaj o połowę więcej jedzenia niż były w stanie zjeść. Po ich ubraniach i kapiącej złotem biżuterii widać było, że nie należały do biednych. Przychodziły też Arabki w tradycyjnych strojach, w towarzystwie koleżanek lub mężów. Rzadko ale zdarzało się też, że nosiły burki spod których widać było tylko ich niezbyt pewny siebie, utkwiony w jedno miejsce wzrok. Nie mogłam powstrzymać się od obserwowania ich ukradkiem. Niektóre niewiele się odzywały, wyglądały na nieszczęśliwe. Twarz odsłaniały tylko do posiłku. Raz zdarzyło się, że przyszła do nas grupa koleżanek. Były wesołe i chętne do rozmowy. Trzeba przyznać, że niektóre z nich naprawdę piękne. Mimo czarnych szat, łącznie z kruczoczarną chustą na głowie, potrafiły zrobić coś, co sprawiało, że wyglądały interesująco. Siedziały dumne a jednocześnie wyluzowane i odprężone. Zachowywały się tak swobodnie jakby miały na sobie co najmniej najmodniejsze jeansy i szałową bluzkę. Zastanawiałam się do jakiego stopnia kultura warunkuje życie ludzkie. Jej wpływ jest ogromny i prawie niezauważalny dopóki nie zacznie się porównywać. Czym i jak bardzo różnią się pragnienia kobiety z ortodoksyjnych krajów arabskich od pragnień kobiet z zachodniej części świata? Które z nich są szczęśliwsze i gdzie może leżeć miara ich szczęścia? I wcale nie uważam tego pytania za banalne, a odpowiedzi za oczywistą. Z punktu widzenia różnicy płci kobieca wrażliwość i siła psychiczna są wszędzie takie same, a męskie ego do siebie podobne. Jednak granice jednego i drugiego bywają bardzo zróżnicowane. Kto i kiedy o tym zdecydował oraz jak do tego doszło? Czy nie jest to przypadkiem proces podobny do rozkwitania pąka róży? Będąc dzieckiem postanowiłam zaobserwować jak rozwijają się kwiaty. Można by jednak siedzieć przy roślinie przez tydzień wpatrując się w nią jak sroka w kość, mimo to nie dostrzec tego procesu. Jednak kiedy zostawi się ją w spokoju i wróci po jednym dniu, różnica jest widoczna jak na dłoni. Nurtowało mnie to, co te kobiety czują, czego są uczone i jak wychowywane. Czy znają prawdziwy smak życia i wolności? Swoją drogą ciekawe czy ja go znam? To, że coś się wydaje wcale nie oznacza jeszcze, że istnieje naprawdę.
Dowiedziałam się, że wnuczka przyjaciółki mojej babci mieszka w Londynie i wybiera się z wizytą do Polski. Mama przekazała jej dla mnie paczkę z kilkoma istotnymi dla mnie rzeczami. Spotkałyśmy się na Baker Street Station. Pamiętałyśmy się z dzieciństwa, być może spotkałyśmy się w Polsce przypadkiem na ulicy. Natalka mieszkała w Londynie od dwóch lat. Miała te same spostrzeżenia na temat miasta, co ja. Mówiła wręcz, że nienawidzi tego tłoku, pogoni i braku atmosfery. Jednak trwała w nim bo proponowało niezłe warunki finansowe. Choć z drugiej strony wiadomo, że jeśli już mieszka się w Londynie na stałe, to pieniądze same wyfruwają z portfela. Ja nie mogłam powiedzieć, że tego miasta nienawidzę bo tak naprawdę to dobrze go nie znałam. Myślę, że moje uczucia w stosunku do Londynu pozostaną obojętne. To miasto mnie po prostu nie wzruszało. Poza kilkoma ładnie prezentującymi się w świetle reflektorów zabytkami i pięknymi parkami, nie znalazłam w nim nic magicznego, nic w krawędzi światów, nic co kazałoby mi zatrzymać się i pomyśleć nad czymkolwiek. Nad sensem lub bezsensem istnienia, nad pięknem lub brzydotą życia. Być może zbyt wiele wymagałam od tego miejsca mając wciąż przed oczami mój ukochany Stambuł – symboliczny i rzeczywisty pomost pomiędzy kontynentami. Paradoksalnie myślałam o wszystkim zbyt dużo i zbyt intensywnie. Czy rozmyślanie coś zmienia, w czymś pomaga, czy nakierowuje bieg wydarzeń? Mnie zamyślanie się zawsze pomagało, pozwalało złapać równowagę, nie utracić kontaktu z własnym „ja”. Tym bardziej, że natłok informacji, które pchają się codziennie do głowy jest tak ogromny, że ja potrzebuję od czasu do czasu to wszystko wewnętrznie sobie skomentować i uporządkować. Miejsca i ludzie samoczynnie przychodziły mi na myśl. Ja już taka po prostu byłam, często pogrążona w swoim świecie, zwłaszcza kiedy tęskniłam lub miałam jakieś problemy. Oni jednak nie mogli tego zrozumieć. Wciąż mówili, że odpływam i lecę gdzieś daleko od miejsca, w którym znajduje się moje ciało.


-9 mila-
Nie oczekuj od ludzi więcej niż możesz się po nich spodziewać.
Pogoda w tym tygodniu nie zapowiadała się zbyt interesująco. Minęły upały, Anglię miały coraz częściej nawiedzać przelotne deszcze i ochłodzenie.  W poniedziałek pracowałam maksymalnie krótko, tylko przez 3 godziny. Ostatnio coś niedobrego zaczęło się dziać z grafikiem. Było to spowodowane bessą co do liczby klientów i hossą w kadrze pracowniczej. Przyjechała jeszcze jedna kelnerka z Polski, Jowita. Pracowała przede mną w Sofrze przez 3 tygodnie, potem musiała na jakiś czas wrócić do Polski z powodów osobistych. W związku z powyższym każdy pracownik musiał być obdzielony przyzwoitą liczbą godzin. Były tygodnie, w których zdarzało mi się przepracować nawet 60 godzin. Teraz nie zanosiło się na powtórkę z rozrywki. Jeśli ta sytuacja utrzymywałaby się dłużej to musiałabym pomyśleć o znalezieniu drugiej równoległej pracy. Nie chciałam jednak kolejnych zmian. Zależało mi tylko na przeżyciu kolejnych dwóch miesięcy. Z racji przepracowanych zaledwie trzech godzin w poniedziałek, postanowiłam upiec jakieś ciasto dla kolegów z pracy. Po drodze wstąpiłam do supermarketu Sainsbury’s i kupiłam wszystkie niezbędne produkty. Wpadłam do kuchni, włączyłam radio i w rytm muzyki zaczęłam siekać, miksować, kroić, ubijać i mieszać. Takim sposobem z całej tej krzątaniny powstało biszkoptowe ciasto przekładane masą czekoladową i bananową z truskawkami i galaretką na wierzchu. Następnego dnia targałam do pracy całą foremkę, ale opłacało się bo wszyscy byli zachwyceni. Obiecywałam im to ciasto już od trzech tygodni. Mieliśmy je upiec z jednym z kucharzy w restauracyjnej kuchni, ale byliśmy albo zbyt zajęci albo zmęczeni lub jedno z nas miało akurat dzień wolny. Obietnice bez pokrycia nie są moją specjalnością. Jeden kawałek ciasta udekorowałam liśćmi mięty, cynamonem oraz pistacjami i zaniosłam je szefowi. Stwierdził, że owszem, zje kawałek ciasta, ale na moim weselu,  a na razie jest na diecie. Niestety Hüseyin był zapatrzonym w siebie facetem, który kochał samego siebie nad życie. Codziennie łykał lecytynę oraz preparat witaminowy na swoją czuprynę. Kiedy był w restauracji, nie dawał nam chwili wytchnienia ciągle karząc coś sobie przynosić. Każdy rozkaz kończył się klaśnięciem w dłonie i czymś w rodzaju hasła: „No, już!”, „Szybko!”. Raz zaciągnął managera do czyszczenia swojego ferrari. Özgür biegał ze szmatą i odkurzaczem, czyścił auto szefa. Nie byłoby mnie stać na poniżenie swojego pracownika, tym bardziej gdybym miała sieć sześciu restauracji w mieście. W gruncie rzeczy było to komiczne i żenujące, że sześćdziesięciolatek jeździ czarnym ferrari i ogląda się na ulicy za dwudziestolatkami. Ponadto całymi dniami przesiaduje w swojej restauracji sącząc wodę mineralną czy wcinając czereśnie na wierzchu których zawsze kazał kłaść kostki lodu. Z drugiej strony może jednak lepiej jest mieć zwariowanego dziwaka za szefa. Przynajmniej mieliśmy z czego się pośmiać. Kto powiedział, że takich ludzi należy widywać tylko w kinie lub czytać na ich temat w książkach.
Zbliżał się dzień przeprowadzki. Rozmawiałam o tym z Boną w pracy. Okazało się, że Turczynka, z którą miałam dzielić pokój rozmyśliła się. Wobec tego Bona zdecydował, że będę płacić za pokój 60£ tygodniowo. Do tego dochodziła cena za oyster card. Może jestem nudna, ale w mojej sytuacji takie kalkulacje były obowiązkiem, a nie fanaberią. Pakując swoje rzeczy umierałam z ciekawości jak ten dom wygląda i co ja tam właściwie zastanę. Umówiliśmy się, że będę na miejscu o 10:00 rano. Miałam cały dzień na rozpakowanie się i zaaklimatyzowanie. Środa była moim dniem wolnym. Mój nowy adres to ulica Balfour, 5 minut od stacji metra Elephant&Castle. Dzielnica czarnoskórych, ponoć mroczna i niebezpieczna, także niezachęcająca architektonicznie. Wszystko miało stać się jasne wraz z nadejściem kolejnego dnia. Miałam być na miejscu o godzinie 10:00 rano. Wstałam o siódmej rano. Nie miałam większych problemów ze spakowaniem się jako, że moje rzeczy od trzech tygodni wciąż zalegały w torbach podróżnych. Na mój dobytek życiowy składała się teraz jedna duża i jedna mała walizka oraz na bieżąco zarobione pieniądze. Ponieważ nie miałam konta w banku i nie zanosiło się na to, że będę mogła je mieć, wobec tego wymyśliłam, że będę chować pieniądze do albumu ze zdjęciami, który zabrałam ze sobą z Polski. Były tam zdjęcia rodziny, polskich krajobrazów, zachodu słońca w Stambule i mojego pieska, który miał być yorkshire terierem, a suma summarum ważył 14 kilogramów. Pierwotnie został ochrzczony Serwiuszem Tuliuszem, z czasem zamienił się w Tulka. Zarobione pieniądze owijałam więc w papierowy futerał i wkładałam do albumu. W dniu wyprowadzki od Nowozelandczyków pożegnałam się tylko z czterema osobami, bo reszta zdążyła już wyjść do pracy. Dostałam na pożegnanie wielki uścisk od chłopaka z dredami. Wiem, że naprawdę mnie lubił. Heidi będąc nauczycielką klas pierwszych miała już wakacje. Megan była z kolei szefem kuchni i jeszcze nie zdążyła wyjść do pracy, a dziewczyna z Australii wybierała się następnego dnia na jakiś czas do Melbourne. Nie trudno było zauważyć, że się wyprowadzam jednak kiedy o tym powiedziałam współlokatorki udały wielkie zdziwienie. Heidi bardziej się w stosunku do mnie otworzyła, zwłaszcza po upieczeniu dla nich ciasta. Megan była dobrze zbudowaną kobietą, której faktycznie pasowałoby tylko założyć czapkę kucharza i fartuch, wręczyć do jednej ręki chochlę, a do drugiej wałek. Taki też miała charakter. Wyczuwałam, że za mną nie przepadała, tym bardziej, że zaczęłam jej robić konkurencję w kuchni. Wzajemną sympatią darzyłyśmy się natomiast ze współlokatorką z Australii. Wymieniłyśmy uściski, zostawiłam na lodówce pożegnalną kartkę dla reszty ekipy i … zatrzasnęły się za mną drzwi.
Znów byłam tylko ja, ulica i moje dwie walizki. Musiałam je dociągnąć do stacji metra, potem znieść po schodach, podjechać jedną stację, przesiąść się. Potem już tylko rząd jak zazwyczaj nieruchomych schodów itd. Myślałam, że padnę dźwigając te walizy. Przy jednych schodach ulitowała się nade mną pewna pani i zniosła mi mniejszą walizkę. Poruszając się zgodnie z narysowaną przez siebie mapą trafiłam wreszcie na miejsce. Szczerze mówiąc obleciał mnie strach i nieprzyjemne wrażenie, że chyba znów w coś się wpakowałam, kiedy zobaczyłam ten dom. Bony nie było. Spóźniał się już dwadzieścia minut, a ja stałam przed rzędem domów będących czymś w rodzaju bliźniaków w liczbie dziesięciu. Z zewnątrz nie wyglądały zbyt interesująco. Ustawiłam się do nich tyłem i patrzyłam sobie na rosnące przy ulicy drzewa. W międzyczasie nadszedł Bona. Jego twarz rozświetliła się gdy zobaczył mnie siedzącą na tych swoich walizkach. Dom na szczęście prezentował się lepiej od środka niż z zewnątrz. W środku znajdował się duży salon, kuchnia, pokój i coś w rodzaju balkonu na parterze oraz trzy pokoje i łazienka na piętrze. Obydwoje rozpakowaliśmy swoje rzeczy jako, że mój kolega przeprowadził się niedługo przede mną i pojechaliśmy na zakupy do supermarketu. Brakowało paru rzeczy w kuchni, ja nie miałam poduszki ani kołdry. Zahaczyliśmy jeszcze po drodze o byłe miejsce pobytu Bony. W międzyczasie zadzwonił nasz manager prosząc żeby Bona przyjechał do pracy. Wróciłam więc pod swój nowy adres autobusem razem z kolegą Bony, który przyjechał do Londynu dwa dni wcześniej i miał razem z nami zamieszkać. Çağrı (czyt. czaary) miał 22 lata, nie znał angielskiego choć miał w planie pracować i studiować w Londynie. Nie wiem jak chciał tego dokonać, ale byłam dla niego pełna podziwu. Ja zabrałam się za gotowanie makaronu z kurczakiem i warzywami oraz robienie tureckiej sałatki, za to Çağrı malował łazienkę, drzwi i framugi. Pod wieczór dołączył do nas jego starszy brat Ulaş (czyt. Ulasz), który pracował jako kelner w hotelowej restauracji. Wkrótce miał jednak wracać na stałe do Turcji. Obydwaj śmiali się, że szukali obcokrajowca bo mieli dosyć swojego tureckiego towarzystwa, a tutaj znalazła się dziewczyna, która mówi w ich języku i zna ich kulturę. Wszystkie plany wzięły w łeb. Nie mogli wyjść z podziwu, że los płata takie figle. Powoli aklimatyzowałam się do nowego miejsca zamieszkania. Następnego dnia zaczynałam pracę o 10:00. Nie wiem, co mnie tak wykończyło bo w ten dzień miałam wolne od pracy. Po prostu padłam na łóżko i zasnęłam. Obudziłam się następnego dnia o 7:00 rano, wzięłam szybki prysznic, zjadłam śniadanie. Pogoda była okropna, żyć się nie chciało. Było zupełnie jesiennie – siąpił deszcz, wiał wiatr, było zimno i dżdżysto. Popędziłam na stację metra. Chciałam kupić sobie Oyster Card. Postanowiłam, że od tego momentu będę zwiedzać w wolnych chwilach miasto. Nie musiałam już przejmować się cenami biletów bo miałam nieograniczony zasięg poruszania się po mieście. Nie byłam pewna ile czasu zajmie mi podróż do pracy dlatego wyszłam z domu wcześniej. W rezultacie byłam w „Sofrze” już o 9:00 rano. Po chwili przyszedł listonosz. Wśród przesyłek znajdowała się duża koperta od mamy. Rozpakowywanie paczek od niej było lepsze niż otwieranie bożonarodzeniowych prezentów. To było jak rozchylanie kawałka nieba, rąbka marzeń, jak patrzenie na świat przez dziurkę od klucza i szukanie gwiazdozbiorów na rozgwieżdżonym firmamencie. Mieć anioła za mamę to niezwykłe uczucie…
W ostatnim czasie czułam się momentami przygnębiona bo nie rozumiałam dziwnego zachowania Özgüra w stosunku do mnie. Potrafił czepiać się bzdur, zupełnie bez powodu, nastroje zmieniały mu się jak u panienki w okresie dojrzewania. Raz ze mną rozmawiał, za chwilę wybuchał złością. Zwierzył mi się, że ma dziewczynę, która nie odpisuje na jego smsa już od czterech dni.
Zawsze powtarzał mi, że jak czegoś nie wiem to mam pytać bo w końcu nikt nie jest alfą ani omegą. Kiedy pytałam, złościł się, że czegoś nie wiedziałam. Inni kelnerzy ciągle powtarzali mi żebym przestała się przejmować bo tak naprawdę to nikt w „Sofrze” za Özgürem nie przepadał. Chodziły słuchy, że nie wiadomo czy managerem nie zostanie Ömer. Bona był na etapie poszukiwania lokatorów. Dom oglądało już kilka osób z Włoch i jedna z Polski. Jakbym jeszcze miała mało zmartwień to złapało mnie zapalenie spojówek. Musiałam na jakiś czas zrezygnować z noszenia soczewek na rzecz okularów. Zwariowanej pracy w najbardziej ruchliwych dniach zawdzięczałam pocięte palce, dwa upadki ze schodów, siniaki, spuchnięty kciuk od korkociągu, ból podpicia stopy, chroniczny ból nóg i wreszcie problem z oczami. Mimo tych wszystkich nieszczęść czas upływał sobie raczej bezboleśnie i miałam wrażenie, że jeszcze tylko chwila i wracam do Polski. Był początek sierpnia, ale wiedziałam, że zanim się obejrzę będzie już początek, a potem koniec września. Jeszcze do piątku miałam przepracowanych w Sofrze 21 godzin, co mnie przerażało. Sobota była ruchliwa jak za dawnych, ‘dobrych’ czasów. Po raz pierwszy cieszyłam się, że jest tak dużo klientów. Ruch w interesie równa się praca, a praca równa się pieniądze. Minus takich dni polega na tym, że każdy staje się wtedy nerwowy i obwinia innych za to, co nie jest ich winą tylko nieuniknionym efektem gorączki sobotniego wieczoru.
Rozbolał mnie żołądek. Za bardzo się wszystkim przejmowałam. Wydawać by się mogło, że jestem twarda jednak jak gąbka chłonęłam wszystko do siebie. Myślę, że człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy z tego jak ważne jest w życiu to do czego tak przywykł. Mam na myśli rodzinę, przyjaciół i otoczenie, w którym czuje się bezpiecznie. To wszystko w sposób niezauważalny kształtuje naszą psychikę, dając coś bez czego stalibyśmy się pewnie samotnymi, depresyjnymi nerwicowcami. Cieszyłam się, że mieszkam z Boną. Co prawda nie widywaliśmy się zbyt często mimo faktu, że mieszkaliśmy w tym samym domu, ale wiedziałam, że mogłam na niego liczyć. Nasz dom powoli ożywał. Chłopcy pomalowali na niebiesko ściany, stół kuchenny, na którym pojawiły się kupione przeze mnie biało – różowe margaretki, pokoje zapełniały się sprzętami, na blacie w kuchni stał koszyk z owocami, a ja napisałam na drzwiach do swojego pokoju: ‘Przyjaciele mile widziani’. Zastanawiałam się nad tym, jak to się dzieje, że ktoś potrafi opuścić swój kraj i zacząć nowe życie w innym miejscu. Dla mnie chyba najtrudniejsza do zniesienia byłaby świadomość, że już nie mam bliskiego kontaktu ze swoim krajem, że tracę w ten sposób istotną cząstkę siebie. Z kolei nie nadrobię tego wszystkiego, co zdobywa się małymi kroczkami, gdy człowiek rodzi się i wychowuje w danym kraju. Poczucie zawieszenia, że już nie mogę w pełni utożsamiać się ze swoim krajem i tak naprawdę nigdy nie będę mogła w pełni utożsamić się z tym nowym byłoby dla mnie trudne do przezwyciężenia. Mogę za to powiedzieć, że w pewnym sensie mam prawo do Krakowa, bo urodziłam się w tym mieście. Dotarło do mnie to, że pomimo braku jakichkolwiek przeszkód i otwartości wielu miejsc na przybyszy to tak naprawdę miejscem, które zawsze będzie na mnie czekać jest Polska.
Karolina Markocka