Gdzie Diabel nie może tam… czyli off-roading w RPA
Po solidnym postraszeniu czytelników statystykami i pożaleniu się na nieudolny rząd, postanowiłam wprowadzić nieco pozytywnej energii miejsca, w którym przyszło mi żyć.
Przybliżę zatem jedną z bardzo typowych rozrywek RPA.
Rozrywka owa to Bundu Bashing – trudna do porównania z czymkolwiek innym, bowiem opiera się na totalnym maltretowaniu swojego pojazdu i poddawaniu go katuszom i torturom niemal piekielnym.
Według Encarty Bundu Bashing (bun•du-bash•ing) to w słownictwie RPA podróż przez trudne, niepoznane i niedostępne tereny w celach rozrywkowych… Ma nam przy tym dostarczać szerokiej gamy doznań, poczynając od grozy i strachu, poprzez uwielbienie (dla własnego tudzież cudzego wehikułu,) aż po skrajną euforię.
To, że rozrywka owa jest jedną z narodowych miłości RPA, widać gołym okiem – w żadnym innym kraju (no może poza Emiratami Arabskimi – gdzie uprawiana jest swoista odmiana „bundu bashing” zwana „dune bashing”), nie widziałam tak dużej liczby SUVów, Wranglerów, Defenderów, starych Toyot i Fordów z podniesionym zawieszeniem – bardziej przypominających podrasowany traktor lub pojazd księżycowy niż samochód.
No więc ulegając presji otoczenia, sami nie tak dawno zaopatrzyliśmy się w nowiutkie 4×4.
Na początek skromniutko. Takie „cóś”, jak na zdjęciu, poniżej pomimo wątpliwych walorów widokowych tanie nie jest – biorąc nasze zerowe doświadczenie w poruszaniu sie rejonach nie posiadających drogi i prawdopodobieństwo podróży, zdecydowaliśmy się na całkiem przyzwoite połączenie funkcjonalności z wygodą.
Padło na Suzuki Grand Vitara. No cóż – Delty Okawango czy wyprawy na Dach Afryki być może nie przetrwa, ale podobno dobrze się sprawdza piachu, błocie i tym podobnych przyjemnych miejscach.
Po kilku krótkich wycieczkach w błotniste rejony oraz kursie 4×4 postanowiliśmy dołączyć do jednej z wycieczek organizowanej przez lokalny klub Suzuki – Rust De Winter!
Miał być miły dzionek z kilkoma niewielkimi przeszkodami i piknikiem…
Tak więc stawiliśmy się w umówionym miejscu, o umówionej porze. Mimochodem dowiedzieliśmy się, że nikt z członków klubu nie jechał tym szlakiem, ale nie powinien być zbyt trudny.
Stwierdzenie takowe w zasadzie powinno uruchomić zapalenie się „czerwonej lampki” ale nasza czujność w tym zakresie jest dalece uśpiona, wiec pewni ufności podążyliśmy w konwoju za resztą.
Na początku było łatwo. Trochę piachu, nawet błota mało, mimo ze wcześniej padało.
Za to dookoła piękne kilkumetrowe aloesy, parę antylop, oryksów, a w oddali połyskująca błękitem tama, na brzegach której podobno wylęgarnia krokodyli (niestety, nie udało nam się żadnego wypatrzyć).
Już zaczynaliśmy być nieco rozczarowani, gdy pojawiła się pierwsza przeszkoda – wielka koleina wypełniona woda, wbrew pozorom okazała się dość łatwa w pokonaniu.
No i tu skończyła się łatwizna, później było już tylko po wodzie, po kamieniach i pod górkę, no a jeśli z górki to nie tyle na „pazurki”-co na zderzaki…
Najpierw była przeprawa przez rzekę. Strumyczek wyglądał na niewielki, kapeńka wody i parę kamieni. Popatrzyliśmy, pomyśleliśmy i stwierdziliśmy, że jakoś pójdzie. Za strumykiem kończyła się droga. Trochę nas to zastanowiło, ale pomyśleliśmy ze pewnie zakręt, albo pod górkę i droga jakoś się znajdzie.
O zgrozo – drogi nie było! Przez najbliższe parę kilometrów które dłużyły się jak parędziesiąt przyszło nam jechać korytem strumyka, który wkrótce się poszerzył i stał się rzeką. Na szczęście poszerzeniu nie towarzyszyło pogłębienie, bo strumyk byłby nie do przebycia. Co ciekawe, na tym etapie jeszcze nie przyszło nam do głowy żeby zawrócić i udać się do celu łatwiejszą trasą. No takie „cienkie bolki” to my nie jesteśmy!
Po pierwszej przeprawie rzeka zaczęła się zwężać i przechodzić w kamieniste koryto. Tylko pozornie ułatwiło to sprawę, bo okazało się, ze skalne podłoże jest twardsze niż plastikowo/ stalowe podwozie… Na tym etapie okazało się że:
1) Innej drogi NIE MA
2) Ubezpieczyciela ciężko będzie przekonać do pokrycia jakichkolwiek strat (zwłaszcza spowodowanych brawurą tudzież głupotą
3) Jeepom Cherokee wjazd wzbroniony z powodu niewielkich możliwości jej bezszkodowego przebycia…
Przy trzecim punkcie przypomniałam sobie, że używany Jeepek Cherooke był jednym z typów które rozważaliśmy. A na Suzuki GV zdecydowaliśmy się z powodu bardzo zbliżonych parametrów do Jeepa Cherokee i dodatkowej wygody. Skoro więc trasa nie dla Cherokee to w zasadzie nas też nie powinno tu być… Ale skoro się tu znaleźliśmy, to teraz trzeba się jakoś stąd wydostać…
Powolutku, pomalutku pokonaliśmy jednak Skalną Dolinę. Rzeka znów się poszerzyła i ukazało się parę kamiennych nasypów. Jeden z samochodow przed nami utknął na hałdzie, wiec z obawą patrzyliśmy na jego poczynania.
Następne chwile obfitowały w wytężone działania strategiczno-fizyczne, polegające na „zbudowaniu” drogi przejazdu z dostępnych kamieni…
Niestety kamieni okazało się być za mało i my tez utknęliśmy na nasypie… Na szczęście kilka solidnych popychów pomogło w przemieszczeniu się w miejsce umożliwiające dalsza jazdę.
Na tym etapie byliśmy prawie w połowie drogi. Później miał być most, a potem to już z górki. Mając jakieś doświadczenie z mostem, z kursu 4×4, odbytego miesiąc wcześniej, oczekiwaliśmy drewnianego mostu z solidnych pni. Niefajnie się po tym jedzie, ale da się przejechać. Nic nie przygotowało nas jednak na widok drabiniastego spadzistego mostu wieńczącego spadzisty zakręt…
Tutaj jednak rozsądek wziął górę nad brawurą i zgodnie powiedzieliśmy Panom z klubu, że nic z tego, i że skoro nas nic nie przeczuwających nowicjuszy tutaj przywiedli to maja nas stąd wydostać.
No i okazało się to dobrym pomysłem, bo jeden z organizatorów, obfitujący w stosowne doświadczenie, ładnie i bezszkodowo sprowadził naszego SUVika w dół po karkołomnym moście…
To co później miało być z górki okazało się dalsza częścią przeprawy – ale my nie mieliśmy już złudzeń że będzie łatwo.
Następna rzeka i więcej kamieni… Poszło łatwiej, bo poprzednia przeprawa nauczyła nas już pewnych technik oraz precyzji przy pokonywaniu przeszkód.
Znów pod górkę…
I znów budowanie drogi, tym razem po to, żeby zasypać dziury w które może zapaść się całe koło – pod koniec dnia praca zespołowa wre, zsynchronizowaliśmy swoje umiejętności i każdy robi to co najlepiej umie. Efekty tej mobilizacji są zadziwiające – nasza droga okazuje się przejezdna!
Po stromym zakręcie i wjeździe pod górę wyjeżdżamy na prostą.
Trasa miała ok 30 km, teoretycznie powinna była zająć ok. 6 godzin. W obozie mieliśmy być o 4 po południu.
Przy wjeździe na górkę jest już po 6, a jeszcze trzeba dojechać te kilkanascie kilometrów do bazy.
Afrykańskie słońce zachodzi szybko – do głównej drogi dojeżdżamy jakieś pól godziny później, już w ciemnościach.
Zapominamy o obiecanym grillu i piwie i zmęczeni, wdzięczni losowi za to, że udało się nam zakończyć trasę bez większych szkód (uszczelki pod drzwiami trochę poszarpane od kamieni – zero szkód „strukturalnych” – WRACAMY DO DOMU!
Tras off-roadowych w RPA są tysiące kilometrów. Zawsze wybierając się w taką trasę należy wziąć pod uwagę stopień trudności (zwykle klasyfikacja jest od 1 do 5), warunki pogodowe (nawet łatwa trasa może okazać się nie do pokonania po deszczu) oraz oczywiście możliwości – własne i swojego samochodu.
Trasa Rust de Winter należy do jednych z trudniejszych tras określanych jako treningowe – co parę kilometrów- trudna do pokonania przeszkoda.
Mimo, że przejazd trasą Rust de Winter sam w sobie jest atrakcją, głównym istnieniem wielu takich tras jest zapewnienie warunków, w których można w miarę bezpiecznie i niezbyt daleko od cywilizacji poćwiczyć i przetestować swoje umiejętności.
W rzeczywistości, na długiej trasie przeszkód może być znacznie mniej, lecz aby je pokonać będziemy zdani tylko na siebie.
W Afryce główne atrakcje to natura. Aby do tej natury dotrzeć, często trzeba przejechać setki kilometrów – czy będą to ostępy Kalahari, nieprzetarte szlaki Gór Smoczych, czy wydmy Namibu, wszędzie potrzebne są umiejętności, które nabyć możemy tylko i wyłącznie uczestnicząc w mniejszych wyprawach.
Tak więc – po solidnej zaprawie na Rust de Winter, witaj dzika Afryko!
Tekst: Agnieszka Malonik
Zdjęcia: Agnieszka Malonik