W poszukiwaniu siebie…
Chcąc wytłumaczyć moją nieobecność nawiążę do filmu, który na ten weekend chciałabym wam drogie Lejdiz polecić. To, co za chwilę napiszę jest zdaniem powtarzanym wielokrotnie przez spore rzesze ludzi, szczególnie, gdy jesteśmy w jakimś trudnym momencie naszego życia, np. w gdy ktoś z bliskiej rodziny poważnie zachoruje lub odejdzie z tego świata. Wśród słów pocieszenia (które są tak banalne z jednej strony, a z drugiej tak znienawidzone) usłyszeć możemy: „pomyśl nad swoim życiem”, „zwolnij”, „postaraj się coś ze sobą zrobić”.
W moim życiu nic na szczęście tak strasznego ostatnimi czasy się nie stało; jednak koniec semestru zimowego dla studenta i wykładowcy w jednej osobie to dość zabiegany czas… Kiedy kilku osobom powiedziałam, że jestem tak zajęta odpowiedziało: „podziwiamy cię, ale powinnaś trochę zwolnić.”
Bohater, o którym mam zamiar napisać w dzisiejszej recenzji to dawny gwiazdor rock’a, z którym (jak sam podkreśla) to Jagger miał przyjemność występować. Nie można nie wspomnieć, że w rolę tego ekscentrycznego rockman’a – Cheyenne’a wcielił się Sean Penn, który zadziwia swoim kunsztem aktorskim. Ten emerytowany już muzyk, w makijażu z czasów dawnej świetności, żyjący z pieniędzy, które udało mu się zarobić w czasach popularności, musi zmierzyć się z dwoma traumatycznymi przeżyciami. Z jednej strony jest to samobójcza śmierć fana jego zespołu, z drugiej wiadomość o tym, że jego dawno niewidziany ojciec (z jakim nie rozmawiał od 30 lat) umiera w drugiej części Stanów Zjednoczonych. Niestety nie zdąża przed śmiercią ojca (z powodu środka transportu, jaki zdecydował się wybrać), ale będąc na miejscu dowiaduje się o bardzo interesującej pasji jaka towarzyszyła jego rodzicowi. Przez większą część swojego życia szukał on oprawcy, który upokorzył go w obozie w Auschwitz. Ten fakt sprawia, że Cheyenne postanawia przyjrzeć się bliżej całej tej sprawie i wyrusza w podróż, która okaże się dla niego niespodziewanie odkrywcza…
Wyprawa Cheyenne’a to tak naprawdę możliwość oderwania się od monotonnej rzeczywistości dawnej gwiazdy rock’a. Głównym celem jest odszukanie byłego nazisty, choć tak naprawdę nasz bohater nie ma pojęcia co miałby zrobić temu mężczyźnie, co mógłby mu powiedzieć. Dlatego też podróż ta jest jakby pretekstem do wprowadzenia zmian w jego życiu, do podjęcia jakichś stanowczych kroków wpływających na jego egzystencję. Podczas tej wyprawy Cheyenne będzie miał okazję spotkać się i porozmawiać z wieloma ludźmi, które to dialogi będą bawić nas czasem niezbyt wyszukanymi żartami, ale jednak. Musimy pamiętać, że jest to historia o inteligentnym mężczyźnie poszukującym siebie, a nie o idiocie zmierzającym bez celu w nicość.
Dlaczego polecam wam „This Must Be The Place” drogie Lejdiz, bo jest to film nieprzeciętny, śmieszny, zaskakujący, momentami wzruszający i bardzo wciągający.
Natomiast jeśli chodzi o wnioski płynące z tej nieprzeciętnej podróży naszego głównego bohatera i pytania o to, jak ona na niego wpłynęła to ich rozrachunek zastawiam wam drogie czytelniczki.
Dodatkowo nie mogę nie zwrócić uwagi też na to, jak reżyser Paolo Sorrentino ubarwił ten obraz tak wyśmienitymi kawałkami starego dobrego rock’a, wśród których wyróżnić można m.in. tytułowy „This Must Be The Place” zespołu Talking Heads (http://www.youtube.com/watch?v=pVrVY540xdc), „Passenger” Iggy Pop’a, obecnością w filmie zdobywcy Oskara za muzykę do filmu „Ostatni cesarz” – Davida Byrne’a czy wpadającą w ucho piosenką „Lay & Love” zespołu The Piece Of Shit (http://www.youtube.com/watch?v=9Zg6svDmc6o), który zaistniał tylko na potrzeby tej produkcji.
Tekst: Magdalena Smolarek
Zdjęcia: internet