Nasłuchałam się o tej wyspie, jakaż to ma bajeczną przyrodę, jakie przysmaki rodem z morza i ziemi, i jeszcze o magii miejsca, gdzie elfy, trolle, wiedźmy na wyciągnięcie reki. Chiloe jest jak syreny uwodzące marynarzy w Odysei, jak się pojedzie tam raz jest się straconym bo będzie się wracać zawsze, choćby w snach.
Dojazd do Chiloe jest dość prosty, można udać się w całodzienną wyprawę samochodem lub autobusem, ze stolicy Chile Santiago do głównego miasta Chiloe- Castro, w lini prostej jest ok 1200 km. Można również wybrać lot do Castro, stolicy wyspy.
Czym dalej na południe od Regionu Metropolitana tym chłodniej, latem czyli w grudniu, styczniu w Santiago gotujemy się przy 30 i więcej stopniach dzień w dzień , o deszczu nawet nie pamiętając, tymczasem Chiloe i w środku lata potrafi tonąć w smugach deszczu i mgle.
Chiloe to nazwa archipelagu oraz jego głównej wyspy. A jak wyspa, to trzeba się przeprawić promem lot do Castro elminuje tę opcję. Cieśnina między lądem a Ancud jest dość krótka. Miedzy wyspami archieplagu wahadlowo kursuje prom zabierajacy pojazdy na drugą stronę brzegu.
Niektórzy ludzie twierdzą , że mają zdolność zobaczenia aury innych osób. Nie mam takiego daru i nigdy takiej osoby nie spotkałam, niemniej jednak nie neguję takiego fenomenu. Z Chiloe, nawet jeśli nie jest się osobą ani uduchowioną, ani uwrażliwioną w jakiś szczególny sposób, to już obserwując wyspę z daleka po prostu czuje się, że jest to miejsce inne i wyjątkowe. Nazwa „chiloe” pochodzi od słowa chilhué, z jezyka mapadungun i oznacza miejsce pełne chelles, czyli lokalnych ptaków.
Życie na wyspie biegnie swoim torem, turystyka, rybołóstwo, nie zobaczy się tam ani przepychu ani blichtru wielkiego świata. Rdzenni mieszkańcy południa Chile Mapuche w pewnym momencie naturalnie zostali skolonizowani przez Hiszpanów. Nie zaprzestano mimo to kultywowania rodzimej świadomości, Chiloe jest częścią Chile, mówi po hiszpańsku, a jednak jej folklor, wygląd, smaki nie do odnalezienie nigdzie indziej.
Najbardziej charakterystycznym widokiem są palafitos, czyli domki rybaków budowane nad samym morzem, na wysokich palach z drewna, malowane na różne kolory. Każde miasteczko ma swoją plażę, targowisko, główny plac, a na nim kościół. Kościoły Jezuitów w Chiloe to zjawisko samo w sobie, wszystkie drewniane, utrzymane w konwencji lokalnej, również wielobarwne.
Jednak to po co tak naprawdę sie tu przyjeżdża to jest przyroda. Pradawne lasy, wzgórza, dzikie zwierzęta, endmiczna fauna i flora. Nawet Karol Darwin zachwycił się Chiloe. Na południowo zachodnim krańcu wyspy można udać się do rezerwatu przyrody, wyznaczonego ścieżkami Darwina i nasycić oczy zielenią w każdym z możliwych odcieni. Obowiązkowym punktem wyspy jest plaża pingwinów opodal Ancud. Całe pingwinie rodziny biesiadujące na skałach, tuż na wyciągnięcie ręki, rundka w łodzi przez kilkanaście minut, lodowata oceaniczna woda pryska na twarz, ręce, ale uśmiech i radość mimo to nie znikają z twarzy.
Potem powrót na ląd, czyli na plaże, nim wyruszy się w kilkunastominutową drogę powrotną do Ancud, czas wolny na spacer, zdjęcia, lub obiad. Restauracja na plaży jak to na całej wyspie ma miejsce, oferuje proste dania głównie z rybami i owocami morza. Tu przy plaży pingwinów przysmak stanowią smażone w głębokim tłuszczu empanadas z nadzieniem z owoców morza ( rodzaj południowo amerykańskich pierogów, pieczonych lub smażonych, z nadzieniem z mięsa, sera, warzyw lub owoców morza).
Kuchnia Chiloe to jest prawdziwy klejnot, lokalna, autentyczna, szczera, po prostu gourmet. Oparta na trylogii: to co z morza, mięso i ziemniaki, zbudowana na kuchnii Mapuche i przez wieki wzbogacona o wpływy hiszpańskie, argentyńskie, chilijskie Na samej tylko wyspie Chiloe rośnie kilkaset odmian ziemniaków i powstaje z nich wiele cudów. Do najbardziej specificznych ( niespotykanych nigdzie indziej w Chile) należą chapaleles i milcaos, rodzaj naszych pyz i cepelin, pierwsze z ziemniaków surowych, a drugie z surowych i gotowanych. Obie formy przetworzenia ziemniaka to przysmak wchodzacy w skład popisowego dania wyspy czyli curanto. Tradycyjnie danie to gotowano w ziemi na rogrzanych kamieniach przez kilka godzin. Przepis zawiera: owoce morza, mieso wieprzowe, kawałek kurczaka, kiełbasę i ziemniaki, ugotwane w całości jak i wspomniane milcaos i chapaleles, a także lokalną odmianę czosnku.
Innym produktem, któego na wyspie jest pod dostatek to jabłka, odmiana z Galicji, małe, słodko kwaśne. Z nich wyrabia się: marmolady, desery a głównie empanadas nadziewane musem oraz chicha czyli rodzaj cydru. Szukaliśmy empanadas jabłkowych ale byliśmy co do tego sceptyczni, bowiem nasza eskapada na Chiloe przypadła na grudzień, odpowiednik polskiego czerwca, więc trochę poza sezonem jabłkowym. Ale udało się, i na głównym placu Castro, przed katedrą przyuważyłam budkę. Kobiety w wielkich koszach skrywały coś do jedzenia, nie wiadomo było co, bowiem wiktuały przykryte były lnianymi ściereczkami. Zaryzkowałam i pytam czy przypadkiem nie mają empanandas z jabłkami. I jakież było moje uradowanie gdy jedna podała mi złocisty pieróg wypełniony przesmażonymi jabłkami.
Takich momentów, gdy w najmniej oczekwianym momencie, ludzie i przyroda zaskakiwały podniebienie, na Chiloe było wiele. Pewnego nie byliśmy specjalnie głodni po śniadaniu, i obiad miał być dopiero w na wyspie Qunchao, zatrzymaliśmy zobaczyć mały kościół oraz plażę w Curaco de Velez, okazało się że autobus do Achao będzie gdzieś za godzinę. I tak spacerując odkryliśmy małą tawernę przy plaży, napis wyraźnie głosił, że otwarta jest w sezonie, czyli za jakieś dwa tygodnie. Na podwórku krzątało się kilka dziewczyn, zapytaliśmy czy ewentualnie można zamówić choć coć do picia. Kelrnerki nie mogły nam zaoferować karty, gdyż teorteycznie restauracja nie była czynna, ale powiedziały, że mogą nam zaoferować świeże ostrygi, z porannego połowu. Oczy nam zabłysnęły z radości i ze zdumienia, gdy na drewnianym stole, tuż przed nami pojawił się półmisek pełen ostryg wielkości mojej dłoni i butelka najprostszego pod słońcem białego wina. Nie, nie zrezygnowaliśmy z obiadu mimo tej uczty! Kilka godzin później raczyliśmy się łososiem z rusztu w Achao.
Restuaracji na wyspie jest sporo, zarówno prostych, jak i bardziej wyrafinowanych gdzie je się naprawdę doskonałe potrawy, do tego w Castro czy Ancud kawiarnie. Prawdziwą atrakcją Castro jest kawiarnia u Marion- rodowitej Niemki. Przyjechała kiedyś do Chile dla mężczyzny, i tak już została. śmiało może powiedzieć, że robi to co kocha i kocha to co robi, jej kawiarnia serwuje śniadania, brunche, i miliony słodkości: tortów, tart, ciast, ciasteczek. Podczas jednej z naszych podróży do Wiednia wypełniliśmy mocne psotanowienie aby spróbować strudla jabłkowego we wszystkich, najlepszych i liczących się wiedeńskich kawiarniach, i jakież było nasze zdziwienie gdy po spróbowaniu strudla Marion, jednogłośnie stwierdziliśmy, że te wiedeńskie mogą się przy tym schować. Poza zdolnościami kucharki, smak strudla w dużej mierze zawdziędza lokalnym jabłkom. Myślę, że to energia Chiloe sprawia , że tu wszystko smakuje lepiej. Życie na Chiloe smakuje lepiej.
Może to morze? Odpływy i przypływy poruszają wyobraźnią Chilotas ( mieszkanców archipelagu) do tego stopnia, że wierzenia zarówno te rdzenne jak i przybyłe wraz z misjonarzami, są absolutnie zdominowane przez morze. Nawet Chrystus na obrazie w kościele w Dalcahue, otoczony jest mitologicznymi, morskimi stworzeniami. Ludzie wierzą tu wciąż w obecność syren, wiedźm i innych stworzeń. Tutejsza syrena to pincoya, wiedźmy zamieszkują jaskinie, a nieopodal- Quicaví Trauco czyli mały, brzydki, śmierdzący ludek w bambusowym kapelusiku. Poluje w lasach, jego specjalnością jest rzekomo uwodzenie dziewic i zapładnianie ich. W tym celu używa swoich magicznych mocy, aby sprawić, żeby miały erotyczne sny, po przebudzeniu same kobiety szukają go w lasach, a on uwodzi je spojrzeniem, mimo brzydoty dziewczęta nie potrafią mu się oprzeć. La Fiura- mała, brzydka kobieta mieszkajacą w lasach, kąpiaca się w strumykach i wodospadach, czesząca się kryształowym grzebieniem, wabi natomaiast wielobrawnymi strojami. Mężczyzna, który sie do niej zbliży, jej oddechem zostaje uśpiony, a kiedy ta zaspokoi swoje rządze, on traci rozum i zostaje czarami zdeformowany nie do poznania.
Także i dziś rybacy zarzekają się do dziś, że w czasie połowów spotykają syrenę, strzegącą wyspy i ryb. Mitologia wyspy , ciągle obecna w XXI wieku , odzwierciedla znaczenie morza. Nie widziałam żadnych magicznych stworzeń, za to spotkałam wielu ciekawych ludzi. Przyjechaliśmy jako obcy z miasta, a Chilotes swoją serdecznością sprawili, że czuliśmy się swojsko i dobrze . Niestety nie da się na wyspie kupić żadnej widokówki, więc wspomnienia zachowaliśmy jedynie w sercu i na zdjęciach. Spróbowaliśmy wiele wspaniałych potraw, zobaczyliśmy piękno i codzienność, usłyszeliśmy także historie, zwykłe i te niezwykłe, przy niektórych nawet uroniliśmy łezkę.
[/columnize]