-10 mila-
Ludzkie historie mogą być do tego stopnia niezwykłe i zaskakujące w swojej niepowtarzalności, że stają się czymś więcej niż sekwencją pojedyńczych słów i chwil. Tak piękne i dziwnie inspirujące, że można nawet zapomnieć skasować biletu. Biletu do zwyczajności.
Z czasem byłam coraz bardziej zmęczona fumiastymi klientami, którzy sami nie wiedzieli czego chcą. Byliby zadowoleni, gdyby wszyscy kelnerzy skupili się wyłącznie na ich osobie, spełniając kolejne życzenia i zachcianki. Większość angielskich klientów charakteryzowało to, że byli nad wyraz mili i słodcy do momentu, kiedy nie popełniło się jakiegoś błędu. Wtedy z cukrowej otoczki wypływał cały kwas. Niezależnie od rangi pomyłki chcieli od razu rozmawiać z managerem. Najgorsze były zrzędzące, zakonserwowane z formalinie, krzyczące różem szminek staruszki, skąpane w wannie perfum, ryczące czterdziestki oraz piętnastoletnie małolaty, które fałszywie interpretowały relację klient-kelner.
Na szczęście miałam Jowitę, z którą ciągle żartowałyśmy i śmiałyśmy się z tego wszystkiego. Raz w czasie przerwy zapakowałyśmy jedzenie na wynos i poszłyśmy do parku. Po raz pierwszy w czasie pobytu tutaj rozmawiałam z kimś bez przerwy po polsku przez dwie godziny. Dobrze jest od czasu do czasu obgadać coś w ojczystym języku. To pomaga w zachowaniu równowagi. Jowita to typ dziewczyny, z którą można konie kraść. Żyła sobie na luzie, nie miała nastawienia, że musi koniecznie zarobić tak dużo pieniędzy jak tylko jest w stanie. W przeciwieństwie do mnie. Czekał mnie cały rok akademicki w Polsce, który musiałam jakoś przeżyć.
Wtorek miał być moim dniem wolnym. Spałam sobie do godziny 10:00 i powoli budząc się planowałam popołudnie. Bona odebrał telefon z „Sofry”. Okazało się, że Sanita jest chora i muszę ją zastąpić. Zebrałam się więc w pięć minut i wrzucając jabłko do kieszeni wybiegłam z domu. W pracy zastałam Orhana, który dzień wcześniej wrócił z Turcji. Oczywiście nie spotkał się z Adilem i nie przekazał mu czekoladek i listu, które mu dałam. Podobno nie miał czasu się z nim spotkać, a tak w ogóle to dzwonił do niego, ale rzekomo nie odbierał telefonu. Zostawił przesyłkę gdzieś w szafie w Turcji. Byłam na niego zła. Podobno był odpowiedzialny, ale chyba tylko w opowieściach. Spędziłam w ten dzień 10 godzin w „Sofrze”. Wróciłam padnięta do domu. W kuchni siedział Çağrı.
Usiedliśmy przy herbacie i rozmawialiśmy o przyziemnych sprawach. Dyskusja „zeszła” na temat religii. Rozprawialiśmy o wierze chrześcijańskiej i o Islamie oraz ogólnie o zagadnieniu boskości, o Bogu i o tym skąd u człowieka bierze się wiara. Opowiedział mi, że przez pewien czas nie wierzył bo doszedł do wniosku, że to wszystko jest zlepkiem wymyślonych bajek, potem jednak zauważył, że modlitwa i wiara pomagają w życiu. Przede wszystkim pozwalają wyzwolić się od banalnych spraw życia codziennego i zwrócić uwagę na to, co istotne. Stwierdziliśmy obydwoje, że wiara jest czymś, co jednak konstytuuje człowieka, bo w końcu niezależnie od różnic w religiach i kulturach na świecie, to każda z nich głosi dobro, tolerancję i wiarę w Boga. To, czy jedni nazywają go Allahem, a inni inaczej nie zmienia faktu, że mówimy o tym samym. Çağrı uznał, że mam rację. W gruncie rzeczy początki Chrześcijaństwa miały miejsce między innymi na terenie obecnej Turcji. W Kapadocji do tej pory zachowały się kościoły, a Stambuł czyli Bizancjum w czasach Imperium Rzymskiego zamieszkiwali w większości chrześcijanie. Zrobiła się 1:30 w nocy. Bona akurat wrócił z pracy i śmiał się, że znaleźliśmy sobie porę na rozgryzanie trudnych tematów. Pożyczyłam sobie od niego „Koran” w wersji angielskiej. Byłam ciekawa, co wyczytam w świętej księdze islamu.
W środę miałam być w pracy na 11:00 podczas gdy obudziłam się o 10:10. Zdążyłabym bez problemu gdyby nie moje szczęście. Okazało się, że stacja Baker Street była wyłączona z ruchu. Musiałam więc wracać się na Oxford Circus i tam szukać autobusu, do St. John’s Wood. W efekcie spóźniłam się o godzinę, co i tak było sukcesem zważając na to, że już po 15 minutach odszukałam właściwy przystanek.
W tym tygodniu było bardzo dużo klientów. W samej porze lunchu obroty restauracji wynosiły ok 2000£ czyli mniej więcej tyle ile ja miałam tutaj zarobić przez 3 miesiące wydając pieniądze jedynie na pokój , Oyster card i doładowywanie konta w komórce. Zasadą panującą w restauracji było to, że każdy klient dostawał chleb turecki posypany sezamem i czarnuszką, oliwki oraz humus. Humus to pasta zrobiona z sezamu, oliwy i ciecierzycy. Özgür kazał mi przygotować chleb dla szefa. Każdy klient dostawał podgrzany, chrupiący koszyk chleba a Hüseyin jako, że był Hüseynem miał dodatkowe wymagania. Chleb dla niego był idealnie chrupiący, pokrojony prawie że przy pomocy centymetra, wydmuchany, wychuchany. Podałam to, o co mnie proszono i zajęłam się kolejnymi zamówieniami.
Po chwili Özgür wezwał mnie i wykrzyczał, że jeśli od następnego razu nie podam szefowi chrupiącego chleba to nie będę tu pracować nawet dzień dłużej. Nie wytrzymałam i również krzyknęłam, że chleb był doskonały, a swoją drogą każdy wie jakie Hüseyin ma humory. Özgür stwierdził, że nie mam z nim dyskutować tylko robić to, o co mnie prosi. Zapytałam jak w takim razie ten chleb ma wyglądać. Odparł, że mi pokaże. Oczywiście ten, który przygotował nie różnił się niczym od mojego. Ja za to z nerwów miałam łzy w oczach, bo doskonale wiedziałam, kiedy faktycznie robiłam coś źle, a kiedy dobrze. Niesprawiedliwość boli dotkliwie tym bardziej jeśli ktoś się naprawdę stara. Dla mnie ta restauracja była jak drugi dom. Spędzałam tam większość swojego czasu. Ubodło mnie to, że manager zamiast poprosić mnie o nowy chleb, straszył mnie zwolnieniem za coś czego nie zrobiłam. Musiałam jednak przejść nad tym zdarzeniem do porządku dziennego jak z wieloma innymi rzeczami. Takie jest życie.
Od jakiegoś czasu mieliśmy codziennie dwugodzinne przerwy. W tym czasie albo uzupełniełam notatki do dziennika albo rozmawiałam z załogą „Sofry”. Kelnerami i kelnerkami byli przeważnie Turcy jednak pracowali też u nas chłopcy donoszący tace z daniami z kuchni na salę restauracyjną. Wśród nich był Polak, dwóch Słowaków, naczynia zmywała Brazylijka Josi, oprócz tego w kuchni pracowało jeszcze dwóch Hiszpanów i chłopak z Kosowa. Mieliśmy raz okazję porozmawiać sobie na przerwie. Opowiadał mi o swoim życiorysie, który wywarł na mnie piorunujące wrażenie. Wyjechał z Kosowa w wieku czternastu lat. Spędził jakiś czas w Niemczech, potem mieszkał w Danii. Wyjechał do Hiszpanii i tam zajął się „lewym”i interesami. Bardzo „lewymi”. Pracował w miejscu, które umożliwiało mu fotografowanie kart kredytowych i wyciąganie dużych sum pieniędzy z cudzych kont. Wiedział, że wcześniej czy później zostanie złapany za przestępstwo, ale wtedy mieszkał już na Majorce, jeździł drogim autem i ubierał się w markowe ciuchy. Miał kilka podrobionych paszportów z fałszywymi danymi i żył sobie jak „budyniowy król”, dopóki wszystko nie wykipiało. Wsadzili go do więzienia na pół roku. Odnaleziono dokumenty, świadczęce że mieszkał w Niemczech i tam odsiedział trzy miesiące, potem na kolejne trze miesiące wywieziono go do Kosowa. Był starszy ode mnie o miesiąc. Miał 21 lat i mieszkał już w tylu krajach. W niektórych z nich odsiadywał także karę. Nie wiem na ile była to prawda, a na ile pokolorowana historia, ale wyglądał na takiego, który wiele przeżył i miał smykałkę do oszustw. Jego spojrzenie mówiło bardzo wiele – było raczej zimne ale inteligentne. Twierdził, że może mi załatwić wiele paszportów, które będą oryginalnymi podróbkami. Za jedyne cztery tysiące euro. Mówił, że jego Rodak mieszka od jakiegoś czasu w Polsce na podrobionym polskim paszporcie i jest zarejestrowany w urzędzie oraz ma konto w banku. Pytałam, czy okradając tych ludzi nie przyszło mu na myśl, że ciężko pracowali na swoje oszczędności. Powiedział, że go to nie interesowało bo to byli sami Anglicy i Niemcy. Ich nie jest mu żal okradać. Skończył jakąś szkołę o specjalności telekomunikacyjnej i studiował przez rok w Londynie. Nie był jednak w stanie opłacić szkoły i utrzymać siebie z pracy w niepełnym wymiarze godzin. Zrezygnował z nauki. To był jego drugi rok w Londynie. Mówił, że to niesamowite uczucie być bogatym, będąc jeszcze nastolatkiem, ale równocześnie żałował, że nie miał wtedy szacunku do pieniędzy. Złapali go, wszystko stracił. Jego kolega jest poszukiwany do dzisiaj. Pytałam jak w takim razie może gdziekolwiek pracować skoro w jego dokumentach na pewno widnieje odbyta odsiadka. Odparł, że jest czysty bo sfałszował swoje dane również będąc w więzieniu. Opowieść rodem z filmu. Bardzo chciał skończyć studia, ale na naukę nie pozwalała mu praca. Był już sześć lat poza domem. Miał dożywotni zakaz wjazdu do Hiszpanii. Wiem, że ludzie często z wielu powodów kłamią. Kłamią bo lubią, bo chcą coś ukryć lub coś osiągnąć. Nie znajdowałam powodu, dla którego bliżej nie znajomy mi chłopak, z którym pracuję w tej samej restauracji miałby zmyślić coś w pięć minut. Miał na imię Thomas. To prawie jak Fantomas.
-11 mila-
Największą przeszkodą w kontaktach międzyludzkich jest fałszywe wyobrażenie o innych i o sobie samych.
Pewnego dnia wpadł mi do głowy pomysł, że przecież mogłabym polecieć do Turcji na weekend. W końcu miałam swoje ciężko zarobione pieniądze, a jeśli bilet nie okazałby się kolosalnie drogi, to nic nie stało na przeszkodzie żebym wyskoczyła na parę dni do Stambułu. Znalazłam na Internecie bilety nawet za 100£. Niestety do ich kupna niezbędna była karta kredytowa. Zaczęłam więc szukać adresu biura sprzedającego bilety lotnicze. Następnego dnia dostałam kilkugodzinną przerwę w pracy, w czasie której wybrałam się do centrum. Idąc Oxford Street moją uwagę przyciągnął sklep z zegarkami. Interesowały mnie męskie modele, miał to być prezent. Pośród setek różnych modeli dojrzałam taki, który miał w sobie klasę i charakter. Jego tarcza była okrągła w kolorze czekoladowym, a cyferblat ożywiał najdrobniejszy promyk światła. Miał do tego dwa paski w komplecie – srebrny i skórzany. Można było w nim nurkować do 100 m. Niewątpliwie miał w sobie to, czego szukałam czyli prostotę i elegancję. Czas odliczany w tym momencie przez kilkaset wystawowych zegarków nie pozwalał mi na dalsze dywagacje. Pobiegłam do biura na Maddox Street. Znaleziono dla mnie najtańszy z możliwych biletów za 180£. Zależało mi na tym żeby lecieć 11 września i wrócić cztery dni później oraz żeby lot był z Heathrow. Zastanawiałam się jak mogę znaleźć tańszy bilet.
Po powrocie do pracy spotkałam się z Boną, który miał tydzień wakacji, ale mimo to przyszedł zobaczyć co u nas słychać. Zrelacjonowałam mu najnowsze wieści, że wybieram się do Stambułu. Powiedział, że skoro sprawa tak wygląda to zapłaci za bilet swoją kartą, a ja oddam mu dług w gotówce. Kiedy poświęciłam więcej czasu na poszukiwanie biletu przez Internet to okazało się, że kosztują 100£ pod warunkiem, że zarezerwuje się je pół roku wcześniej. Ceny pozostałych wahały się nawet do 400£. Kolejnego dnia zaczynałam pracę o 10:00. Listonosz przyniósł mi paczkę od cioci i list od mamy. Wysłała mi nenufara, a list zakończyła podpisem łapy złożonym przez Tulka, który pozdrawiał mnie w imieniu całego domowego zwierzyńca. W paczce było też kilka czekolad – co najmniej jakbym mieszkała w bastionie komunizmu, gdzie nic nie można kupić. Rozbawiły mnie te czekolady. Wszyscy troszczyli się o mnie nawet na odległość. Umówiłam się z Panem z biura, że się ze mną skontaktuje jak tylko uda mu się znaleźć jakiś tańszy bilet. Zadzwonił. Znalazł lot za 200£. Nie ucieszyła mnie ta wiadomość. Tym bardziej, że postanowiłam, że polecę. A jak ja sobie coś postanowię to nie ma takiej siły, która może mnie od tego odwieść. W „Sofrze” nie było większego ruchu. Czas leciał przez palce jak piasek w klepsydrze. Jednak niezależnie od ilości klientów ciągłe stanie lub bieganie po schodach było wyczerpujące.
Po powrocie do domu okazało się, że muszę przeprowadzić się do pokoju obok bo do tamtego miały się wkrótce wprowadzić dwie nowe osoby. Postanowiłam na nic nie czekać i od razu się przenieść. Przenosiłam więc wszystkie rzeczy. Było już grubo po północy. Doszłam już w tym jednak do perfekcji. Przeprowadzka zajęła nie więcej niż 20 minut. W sumie dobrze się stało. Mimo, że pokoje dzieliła zaledwie ściana to w nowym miejscu bez porównania lepiej mi się spało. Nie wiem z czym to było związane. Może z feng shui.
Ten tydzień mijał pod hasłem „otwieranie restauracji”. Codziennie od 10:00 lub 11:00 rano walczyliśmy z Mariuszem ze stolikami, obrusami, sztućcami i wydzwaniającymi telefonami. Często nawiedzał nas też gość specjalny czyli szef we własnej osobie, a wtedy się zaczynało. Nazywał mnie Panią narzeczoną. Trzeba było koło niego skakać jak koło małego dziecka. Zaczynał dzień od talerza owoców, ewentualnie zupy. Po pięciu minutach kazał przynieść sobie kawę lub sok, okulary do czytania porannej gazety czy też cokolwiek innego, co akurat przyszło mu do głowy. Zdarzało się, że będąc jeszcze w proszku z przygotowaniem restauracji do kolejnego dnia pracy, musieliśmy obsługiwać gości, których Pan Hüseyin naspraszał od samego rana. Oficjalnie otwieraliśmy jednak od 12:00.
W tym dniu Özgür miał dzień wolny, a my mieliśmy wobec tego dzień wolny od Özgüra. Nikt nas nie gonił i nie stresował, spokojnie sobie pracowaliśmy. W końcu każdy doskonale znał swoje obowiązki. Czasami manager jest niczym policjant, który pojawia się nagle na skrzyżowaniu i sztucznie kieruje ruchem. Prawda jest taka, że bardziej przeszkadza niż pomaga. Nie było zbyt dużo klientów dzięki czemu mieliśmy czas na żarty i pogawędki.
Ömer rozkręcał własny business. Otworzył już konto w banku, wynajął magazyn i zarejestrował działalność gospodarczą. Miał zamiar sprowadzać plastikowe torby z Turcji i sprzedawać je w Anglii. Podobno pudełko towaru kosztowało 12£ w Anglii i 2£ w Turcji.
Ömer interesował się moimi poszukiwania biletu. Podał mi numer telefonu do swojej znajomej Seldy, która pracowała w biurze sprzedającym bilety lotnicze. Już nie mogłam się doczekać powrotu do domu bo przede mną był dzień wolny. Po 9 dniach pracy. Pierwsze co zrobiłam to wybrałam się do Turków z agencji au-pair żeby podziękować im za okazane mi zainteresowanie i pomoc w znalezieniu pracy. Spotkanie z nimi było punktem zwrotnym w czasie mojego pobytu w Anglii. Zawiozłam im butelkę Żubrówki i przewodnik po Krakowie z dedykacją. Potem pojechałam do domu handlowego Harrod’s żeby sprawdzić czy jego sława jest rzeczywiście uzasadniona. Zaczęło nagle lać jak z cebra. Na szczęście od stacji metra było już niedaleko. Po drodze zdążyłam jeszcze wypatrzeć damski zegarek od Gucciego za 450£. Był śliczny. To nie była jakaś horrendalna kwota. Pomyślałam, że kupię sobie taki jak będę w Londynie następnym razem. W Polsce w życiu nie przyszłoby mi na myśl żeby kupować zegarek za prawie 3,000 złotych, a tutaj była to kwestia ciężkiej pracy przez trzy tygodnie. Powoli do mnie docierało, że faktycznie jest to miasto wielu możliwości. Opracowałam już sobie plan, że przyjadę tutaj na rok studiów podyplomowych na University of London. Prawdopodobnie na dziennikarstwo. Wiedziałam już jak się w tym mieście mieszka i pracuje, ale wciąż nie miałam pojęcia o jego życiu studenckim.
Harrod’s rzeczywiście robił wrażenie. Jego przepych, galanteria, firliteria, blask i pomysłowe dekoracje nie mogły zostać niezauważone. Już po pięciu minutach czułam, że to nie jest moja pierwsza i ostatnia wizyta w tym miejscu. Na parterze były perfumy i kosmetyki oraz setki rodzajów czekoladek, trufli i pralinek w oddzielnym pomieszczeniu. Cały dom handlowy składał się z kilku pięter, a na każdym z nich były tematycznie rozplanowane pokoje. Na parterze znajdowała się też galanteria skórzana i niezliczona ilość pamiątek z napisem Harrod’s. Wyżej były damskie ubrania z najwyższej i z pewnością najdroższej półki – Chanel, Dior, Luis Vuiton, Gucci, Dolce&Gabanna i inne niezliczone marki, który nazwy nawet wcześniej nie słyszałam. Była kurteczka za 1500£, ceny wieczorowych sukni oscylowały w granicach od 1000£ wzwyż, były fikuśne kapelusze, masę butów, dodatków, szali. A między nimi kroczące na wysokim obcasie drapieżne kobiety sukcesu, które polowały na kolejny zakup do kolekcji – żeby nasycić próżność swojej szafy i własną.
Kolejne piętro to antyki, piękne łoża, dywany, porcelana, sprzęt kuchenny, drobiazgi, srebra, zastawa i wszystko, co wchodzi w skład wystroju domu. Był też pokój tematyczny, w którym przez cały rok panuje świąteczna atmosfera. Znajdowało się w nim wszystko, co dotyczy świąt Bożego Narodzenia – bombki, łańcuchy, zawieszki, drobiazgi, jednym słowem szaleństwo. Nad tym piętrem był jeszcze pokój ze wszystkim czego dzieci mogą zapragnąć i piętro wyżej akcesoria sportowe.
Żałowałam, że wałęsałam się tam zupełnie sama. Widząc te stosy misternie udekorowanych czekoladowych pralinek myślałam sobie jak fajnie byłoby być tutaj z kimś bliskim. Mijając dział z porcelaną, kieliszkami i filiżankami, zastanawiałam się, które z nich najbardziej spodobałyby się mojej mamie. Każdy z przedmiotów przywoływał mi na myśl jakąś bliską mi osobę. Kiedy opuściłam już tą feerię barw, kształtów i deseni, odetchnęłam z ulgą. Nic nie kupiłam, w miałam wrażenie, że dźwigam torby wyładowane zakupami. Niestety tylko w mojej głowie.
Byłam już zmęczona mimo to postanowiłam wykorzystać wolny dzień i wybrać się jeszcze do katedry św. Pawła. Urzekły mnie uroda i prostota tego miejsca. Szłam przez ogromny dziedziniec wyłożony marmurem. Stał na nim posąg pasterza i jego owiec. Przespacerowałam się też po pobliskich ogrodach. Miejsce tchnęło spokojem i zadumą. Słońce przeświecało przez chmury, a świątynia wraz ze swoją kopułą dumnie górowały nad całym otoczeniem. Weszłam do środka. Wnętrze również robiło wrażenie. Było bogate a jednocześnie proste. Połączono jasny marmur ze szczodrymi złoceniami, a obecność kopuły sprawiała, że charakter miejsca był jeszcze bardziej mistyczny. Spędziłam tam około pół godziny. Już miałam wychodzić, kiedy ksiądz zaprosił zgromadzonych do wspólnej modlitwy. Na samym przodzie, w części prezbiterium, znajdowały się piękne, drewniane stelle. Każda zaopatrzona w lampkę i szafkę na modlitewnik. Już z daleka wyglądało to nadzwyczajnie – trzy rzędy ciemno-hebanowych, rzeźbionych siedzisk i wyłaniające się z monotonii brązu punkciki pomarańczowego światła. Wyglądało to jeszcze bardziej magicznie kiedy mogłam tam się znaleźć. Modlitwa zakończyła się po piętnastu minutach. Zmęczona, śpiąca i głodna wróciłam do domu i położyłam się spać.
Zazwyczaj tak jest, że kiedy chcę się wyspać w ciągu dnia to ktoś cały czas mi przeszkadza. Najpierw do pokoju wszedł Bona żeby zapytać czy śpię i dosłownie za pięć minut zadzwoniła mama. Zjadłam trzy ostatnie kostki czekolady z rodzynkami i orzechami z Polski i zasnęłam kamiennym snem na dwie godziny. Późnym wieczorem skontaktowała się ze mną Selda. Była tak zajęta, że sobie o mnie zapomniała, ale obiecała, że następnego dnia wszystko sprawdzi. I rzeczywiście. Cena biletu wynosiła 166£ z datą wylotu 18 września. Po powrocie pracowałabym jeszcze przez tydzień a 30 września wracała już do Polski. Zapytałam Özgüra czy mogę wyjechać na tych kilka dni. Powiedział, że nie za bardzo bo Senita już u nas nie pracuje. Nie wiem z jakich powodów została zwolniona, ale mogę się domyślać, że chodziło o jej fałszywy charakter. Nie było osoby, która by ją lubiła. Özgür zapytał kiedy wybieram się do Polski. Kiedy powiedziałam, że wracam na dobre 30 września stwierdził, że mowy nie ma bo to bez sensu żebym potem pracowała jeszcze tylko przez tydzień. W restauracji zrobił się ruch i nasza rozmowa została ucięta. Po pracy znów zapytałam, co w takim razie mam zrobić bo następnego dnia rano chciałam wykupić bilet. Najpierw powiedział żebym leciała do Turcji 18 i wróciła 28 września, za chwilę jednak zmienił zdanie. Powiedział, że jestem potrzebna w pracy wobec tego mogę lecieć w ostatnich dniach pobytu czyli od 25 do 29 września. Miałam niezły orzech do zgryzienia. Nie wiedziałam jak to rozwiązać żeby wilk był syty i owca cała. Nagle cztery dni wydały mi się niezwykle krótkim czasem jak na pobyt w Stambule. Kombinowałam też, że może mogłabym wrócić do Polski ze Stambułu zamiast lecieć znów do Londynu.
Miałam być w biurze u Seldy następnego dnia o 9:30 rano. Wyruszyłam z domu o 9:00 rano sądząc, że zdążę bez problemu. Selda powiedziała, że Kingsbury znajduje się niedaleko stacji Waterloo. Miałam tam dojechać pociągiem. Podróż trwała jednak około 35 minut w jedną stronę. Już jadąc do biura wiedziałam, że się spóźnię do pracy. Spoglądałam nerwowo na zegarek co dwie minuty. Już na miejscu dowiedziałam się, że realizacja mojego pomysłu powrotu do Krakowa ze Stambułu kosztowałaby 600£. Wykupiłam więc bilet od 25 do 29 wrześnie za 166£. Wylot o 6:55 rano z Heathrow. Metro nie pracowało w nocy. Wiedziałam więc, że będę musiała pojechać na lotnisko już w niedzielę wieczorem i spędzić na nim około 5 godzin. Nie szkodzi. Do Turcji mogłam jechać nawet o chlebie i wodzie. Spóźniłam się do „Sofry” o półtorej godziny. Na szczęście Özgür specjalnie się na mnie nie zdenerwował. Był mały ruch, poza tym nasz manager ostatnimi czasy złagodniał co było chyba spowodowane jego zbliżającym się wyjazdem do Turcji.
Kolejny ranek zaczynał się jak wiele innych poranków. Jak zwykle ustawialiśmy z Muratem stoliki, szef siedział w restauracji i czytał poranną gazetę. Murat mopował podłogi na dole, a ja ścierałam zewnętrzne parapety. Zauważyłam jak do „Sofry” wchodzi Özgür. Niewiele myśląc chwycił dłoń szefa i go w nią pocałował. Nie wiedział jednak, że jest obserwowany. Byłam zszokowana bo w Turcji całuje się w rękę swoją mamę lub ojca, ewentualnie imama, który jest w islamie sługą bożym. Wynika z tego, że Pan Hüseyin miał o sobie niezłe mniemanie skoro nie bronił się przed podobnymi gestami uniżoności.
Sobotniego ranka kopnął mnie zaszczyt obsługiwania pewnej szalonej klientki, która zażyczyła sobie przyniesienie tacy z kawą i dwoma słodzikami do swojego samochodu. Odrzekłam na to, że nie sprzedajemy napojów na wynos. Już podenerwowana elegantka nalegała jednak, że kawę wypije w aucie bo jej się spieszy. Zaniosłam więc całą tacę, którą próbowałam podać jej przez okno jednak damulka rozmawiając przez telefon udawała, że mnie nie zauważa. Po chwili znów mnie zawołała żeby wymienić spodeczek na nowy bo oczywiście na pitą w takich warunkach kawę też oddziałują prawa grawitacji. Rzuciła uwagę, że nie chciałaby poplamić sobie sukienki. Z marsową miną poszłam więc po nowy spodeczek. Kobieta wyglądała komicznie. Siedziała w swojej niskopodłogowej torpedzie i wisząc na telefonie walczyła z kawą i słodzikami. Oczywiście wciąż z premedytacją mnie ignorując. Potem zobaczyłam kątem oka, że wysiadła z samochodu i usiadła przy znajdującym się o metr dalej stoliku. Jakby tego nie mogła zrobić od początku – księżna dzielnicowego podwórka.
Takich przykładów mogłabym mnożyć bez liku. Częstym zjawiskiem byli też klienci, którzy spośród dwudziestu gotowych, nakrytych stolików wybierali właśnie ten, którego jeszcze nikt nie zdążył przygotować. Na szczęście przez resztę dnia nie przyszedł już żaden zmanierowany lord.
Poranną pracę wypełnialiśmy sobie z Mariuszem rytmami muzyki. Özgür przychodził zazwyczaj o godzinie 11:30. Czasami nawet później. Co dopiero włączyliśmy płytę z muzyką, kiedy nasz wzrok dosięgnął zbliżającego się w naszym kierunku managera. Oto szedł nasz Napoleon, nasz wódz i szaman. Wzrost – 1,50 cm w kapeluszu, czarna teczuszka i granatowy rozpinany blezer w białe pasy. Nie było na nim na szczęście wyhaftowanej Myszki Miki. Kroczył w stronę „Sofry”, a myśl jego rysując zmarszczki na jego czole niczym cień dotrzymywała kroku strategowi…
Tekst: Karolina Markocka
Zdjecia: internet