-6 mila-
Co można robić z własnymi myślami? Spowiadać się z nich przed samym sobą? Ja rozmawiam z własnymi lękami. Potem już tak bardzo się nie boją.
Kolejny tydzień w „Sofrze” zaczął się dla mnie od stania za barem. Nie sądziłam, że będzie mi tak dobrze szło w roli barmana. To napoje czekały na kelnerów, a nie jak zazwyczaj bywało kelnerzy na napoje. Wymagało to dobrej organizacji pracy na małej przestrzeni. Nie było to ani prostsze ani mniej męczące od biegania po całej restauracji jako kelner. Sanita stawała się coraz bardziej nieznośna i trudna do współpracy. Wszyscy zdążyli już zauważyć, że była ewidentnie zazdrosna o moje relacje z kolegami z pracy. Powoli zaczynaliśmy mieć dosyć jej fochów i nienaturalnego zachowania. Następnego dnia nie wytrzymała i w pełni odsłoniła żywioną do mnie niechęć. Tym razem to ona została pasowana na barmana jako, że ciągle dopytywała się dlaczego ostatnio to właśnie ja pełnię tę rolę. Wszystko było w porządku dopóki nie zrobił się większy ruch. Bezmyślnie włożyła do lodówki do połowy opróżnioną butelkę po wodzie mineralnej. Po chwili ta nieopatrznie trafiła na stół klienta. Ömer musiał się z tej pomyłki gęsto tłumaczyć. Ten sam stolik czekał na colę więc nie wypadało przeciągać tego zamówienia nawet o minutę dłużej. Uprzejmie poprosiłam Sanitę o przygotowanie napoju. Z premedytacją zajmowała się wszystkim innym tylko nie tym, co istotne. Przekroczyłam wobec tego linię baru i sama zaczęłam wrzucać lód do szklanki. Po chwili Sanita ze złością wyrwała mi szklankę z ręki i wyrzuciła lód do kosza uzasadniając, że w ten sposób cola się bardziej pieni. Kiedy zapytałam, co wyprawia i powiedziałam żeby po prostu wykonywała swoją pracę, usłyszałam że mam się zamknąć. Poprosiłam Ömera o rozmowę z nami obydwiema w celu rozstrzygnięcia konfliktu. Sanita oczywiście stwierdziła, że nie ma takiej potrzeby. Nie chciałam wchodzić w szczegóły ani robić wycieczek osobistych. Powiedziałam, że jesteśmy zgranym zespołem i w ramach tego musimy współpracować. Podałam Sanicie rękę jako gest rozpoczęcia nowej, lepszej współpracy. Niestety nic otrzymałam nic w zamian. Na początku nie chciała nawet spojrzeć mi w oczy. Prosząc o uścisk dłoni prosiłam najwidoczniej o zbyt wiele.



                Raz w tygodniu miałam dzień wolny. Tym razem przypadał na środę. Do tego stopnia przywiązałam się do swojego miejsca pracy, że również w ten dzień urządziłam sobie spacer do „Sofry” żeby zobaczyć, co słychać. Ömer miał akurat kilkugodzinną przerwę. Pojechaliśmy do centrum, trochę pochodziliśmy, porozmawialiśmy, miał w planach wizytę u fryzjera. Miał być z powrotem w pracy na godzinę 19:00. Ten tydzień był wyjątkowo trudny. Niedaleko St. John’s Wood odbywały się zawody krykieta. Dzień w dzień zalewały nas dwie fale klientów. Jedna w porze lunchu, druga w porze kolacji. Talerze piętrzyły się jak szalone, klienci czekali w ogonku przed restauracją. Jedni byli zachwyceni obsługą, inni zdegustowani. Kelnerzy ze zmęczenia potykali się o własne nogi. Słowem – cyrk na kółkach. Zostało mi 8£ w kieszeni. Już 2 dni czekałam na czek za pierwszy tydzień w pracy. Wracanie na nogach po 24:00 byłoby ryzykowne więc jeździłam metrem. Zazwyczaj jedna z bramek była o tej godzinie otwarta, więc raz udało mi się przejechać się za darmo. Za drugim razem maszyna nie chciała wydać mi biletu, za trzecim razem powiedziałam komuś z obsługi, że automat ciągle oddawał mi wrzucone pieniądze. Zostałam przepuszczona. Pewnego dnia Ömer zauważył, że jeden z klientów zostawił ważny jeszcze bilet całodobowy. Maszyna ze stacji w St. John’s Wood przepuściła mnie jednak połknęła bilet bezpowrotnie. Wobec tego powiedziałam w West Hampstead, że mój bilet został zjedzony i znów przeszłam bez szwanku. Takim sposobem fuksem zaoszczędziłam około 10£. Jeszcze trochę i mogłam mówić, że mam układy z londyńskim metrem. Miałam na głowie poszukiwanie nowego pokoju. Rozważałam dzielenie pokoju z obcą osobą lub wynajem domu z kilkoma osobami z pracy. Wciąż czekałam na pierwszą wypłatę. Nie miałam już żadnych pieniędzy. Ostatnie 65£ wydałam na tygodniową opłatę za pokój. Sama się sobie dziwiłam, że przy do tej pory zarobionych w sumie ok. 220£ jeszcze funkcjonowałam. Z tego 130£ poszło do tej pory na wynajem pokoju, około 30£ na doładowywanie komórki, nie wspominając o niezliczonych biletach na metro. Mimo to jakimś cudem przeżyłam. Było to jednak życie na krawędzi niepewności. Lubiłam tę pracę, a jednocześnie momentami jej nie nawidziłam. Potrafiła wyssać z człowieka ostatnie siły, energię, chęć i ochotę na cokolwiek. Klienci bywali nieznośni. Zachowywali się tak jakby każdy kelner miał do obsłużenia najwyżej jeden stolik. 

Sobota była dla mnie dniem strasznym. Zaczęłam pracę o 10:00 rano. Źle się czułam, bolał mnie brzuch i ledwo chodziłam. Poprosiłam managera o półgodzinną przerwę ale nie zgodził się na to. Poszłam do Tesco po środek przeciwbólowy. Sporo się jeszcze nacierpiałam zanim zaczął działać. Atrybutem kelnera, zwłaszcza w „Sofrze” jest przyklejony do twarzy uśmiech. Po 10 godzinach pracy, zmęczona, obarczona problemami, różnymi przemyśleniami, tęsknotą za ciepłem rodzinnego domu, nie miałam ochoty na szczerzenie zębów. Ludzie często nie mają pojęcia jak wykańczająca to jest praca. Płacą za jedzenie i za obsługę. Nie domyślają się jednak lub nie chcą wiedzieć, że ktoś może pracować 6 dni w tygodniu po 11 godzin dziennie. Obsługiwałam stoliki jak umiałam najlepiej. Jestem tylko człowiekiem. Przecież nie wymienię sobie twarzy na świeżą i wypoczętą. Słyszałam od niektórych, że ten dzień chyba nie należy do moich najlepszych. Kiedy mówiłam, że jestem po prostu zmęczona po dziesięciu godzinach ciągłej bieganiny, rozdziawiali zdziwione paszcze. W takim stanie ich też zostawiałam biegnąc już do następnego i kolejnego stolika. Ludzie często prosili o drobiazgi, bzdury wynikające z braku zdecydowania. Nie potrafili raz a porządnie złożyć zamówienia. Często wymieniali coś, co już zamówili na coś innego. Nie chcieli na przykład zwykłej kawy tylko espresso, po czym kazali sobie przynieść filiżankę gorącej wody bo kawa była za mocna. Mieliśmy w ofercie herbatę ze świeżych liści mięty. Wyróżniało ją właśnie to, że była ze świeżych liści mięty, mimo to niektórzy prosili o dodatkową torebkę do zaparzenia. Nie rozumieli, że mamy tylko dwoje rąk. Doskonale widzieli, co się działo, z jaką ilością klientów musieliśmy się uporać. Mimo to nie dawali za wygraną, musieli dać upust swoim pokładom egoizmu, swojej małostkowości, wynoszeniu drobiazgów do rangi rzeczy wielkich. Zdarzały się również osoby niezwykle miłe, serdeczne i wyrozumiałe. Czasami ktoś brał mnie za rękę w geście sympatii, obejmował albo dawał całusa w policzek na pożegnanie. Było to miłe. Po skończeniu pracy o 23:00 wracałam do domu na nogach bo nie miałam już pieniędzy. Byłam przybita. 
Kiedy mijałam stację metra dogonił mnie kucharz z „Sofry” pytając czy znam numer telefonu do restauracji bo prawdopodobnie zostawił tam swoją komórkę i chciał się upewnić czy wciąż tam była. Zapytał czym wracam do domu. Odpowiedziałam, że na nogach. Wykonał telefon i poszedł w swoją stronę. To nie jest normalne, że dziewczyna idzie o tej porze sama do domu. Ale kogo to obchodziło. Prosiłam się o czek od kilku dni, ciągle nie przychodził z głównego biura. Obiecali, że będzie w poniedziałek. Od tej pory wypłatę miałam dostawać już co tydzień. Szłam do domu i rozmyślałam. Miałam na to 45 minut. Byłam w sidłach paradoksu. Czułam się jak w niewoli będąc w mieście uchodzącym za symbol wolności kulturowo-wyznaniowej. Miałam mimo to wrażenie, że jestem ptaszkiem uwięzionym w klatce. Nie miałam nikogo, z kim mogłabym od serca porozmawiać, nikogo kto wziąłby mnie za rękę. Rozmawiałam więc z własną duszą. Urodziłam się w końcu w Dzień Wszystkich Świętych. Rozmawiałam wobec tego ze wszystkimi duszami. Obudziłam się następnego dnia i zobaczyłam obok swojej kanapy kota. Tego samego, którego prawie codziennie spotykałam na ulicy, gdy wracałam z pracy. „Co ten pieprzony kot tu robi?” – rzucił jeden z lokatorów. Kot był duży i zadbany, miał ogromne zielone oczy, pasowałoby do niego imię Tomasello. Tak bardzo brakowało mi tutaj obecności zwierząt. Tomasello chyba to wyczuł.

-7 mila-


Ludzie czasami nie chcą wykroczyć poza cztery ściany swojego umysłu, kraju, kultury i języka, a innych krytykują za zrobienie czegoś, o czym oni sami nawet nie odważyliby się pomyśleć. Tymczasem należy starać się wciąż zwyciężać siebie. I pędzić, gonić, biec, czasami pełznąć, mimo to ciągle dążyć do tego by wiedzieć więcej niż wczoraj, być o krok dalej niż przed chwilą.
Czas biegł mi coraz szybciej. Każdy dzień zaczynał być podobny do następnego, co spowodowane było rutyną pracy. W tym tygodniu przychodziłam do „Sofry” codziennie na godzinę 10:00 i kończyłam o 23:00. Praca wypełniała mój czas bardzo hojnie. Dostałam czek i wyjęłam już pieniądze z banku. Jeden problem z głowy. Napiwki za poprzedni tydzień też były dosyć wysokie. Około 70£. Jedyną rzeczą, która zaburzała mój rytm życia była świadomość, że wciąż nie mam się dokąd przeprowadzić. Oferty okazywały się nieaktualne albo zbyt drogie lub za bardzo oddalone od St. John’s Wood. Już wcześniej trafiłam na ogłoszenie dzielenia pokoju z Włoszką w miejscu oddalonym od mojego dotychczasowego lokum o pięć minut na nogach. Poszłam tam i rozmawiałam z Brazylijką Patricią, która szukała kogoś na swoje miejsce. Było to poddasze gdzie znajdowały się dwa niewielkie pokoje, pokój gościnny, mała kuchnia i łazienka. W sumie zamieszkiwały je 4 osoby: Tizziano z Włoch, Marcelo z Brazylii oraz Julia z Wenecji i Patricia. Cena wynosiła 75£/tyg. Na początku wydawało mi się to zbyt dużo i odłożyłam tę ofertę na bok. Zazwyczaj ceny wahały się od 55£ wzwyż. Wszystko zależało od strefy, w której się mieszkało, wielkości domu, ilości mieszkańców itd. Z drugiej strony zależało mi na znalezieniu czegoś, co byłoby blisko od mojej pracy. Nie chciałam rezygnować z chodzenia na nogach. Niezależnie od tego czy płaciłabym 60£ i jeździła autobusem lub metrem czy mieszkała za 70£, ale była bliżej pracy, wychodziło na to samo. Argumentem na „nie” było to, że płaciłabym 75£ za mały pokój, który do tego musiałabym jeszcze z kimś dzielić. Szukałam więc dalej w morzu ofert. W czasie przerw w pracy dzwoniłam w wiele miejsc. Niestety nic z tego nie wychodziło. Wymyśliliśmy z paroma osobami z pracy, że przecież moglibyśmy wynająć wspólnie jakiś dom. Sądziłam, że nie będzie to takie trudne skoro było nas pięcioro czy sześcioro. Jednak wynajęcie całego domu czy mieszkania było jeszcze bardziej skomplikowane bo każdy musiałby je obejrzeć, zaakceptować cenę, zastanowić się itd., a ja nie miałam na to czasu. Poza tym ceny podawane na Internecie okazywały się zaniżone o podatek, rachunki itd.

Do tego miałam tylko jeden dzień w tygodniu, kiedy mogłabym pojechać i zobaczyć ewentualne miejsce przeprowadzki.

Dużo rozmawiałam z Ömerem, Boną i Orhanem. Zwierzali mi się ze swoich sercowych rozterek, problemów i życiowych doświadczeń. Orhan planował wyjazd do Turcji w celu ożenku. Najlepsze było to, że nie miał nawet jeszcze dziewczyny. Odkąd rozstał się z miłością,  którą był przez pięć i pół roku, do zagadnienia pt. miłość podchodził z ogromną dawką pragmatyzmu. Mówił wręcz, że nie wierzy w miłość. Według niego do stworzenia związku wystarczyła nić sympatii, porozumienia, jakaś iskra elektryczności i wzajemny szacunek. Byłam ciekawa, co z tego wyjdzie. Tak jak ludzie lecą gdzieś w interesach, Orhan miał załatwić sobie żonę. Bona z kolei był świeżo zakochany w młodszej od siebie o 10 lat Turczynce, która miała wracać do Turcji za dwa miesiące. Ömer planował założenie rodziny po powrocie do Turcji. Nie był w ojczyźnie już od pięciu lat i co rok obiecywał sobie, że jeszcze tylko dwa lata i na dobre osiądzie w Stambule. Podobno wiele dziewczyn było nim zainteresowanych jako tzw. „małżeńską partią”. Opowiadał mi z rozbawieniem , że pewnego razu pewien Turek, właściciel kilku fabryk, tak go polubił, że kazał mu sobie wybrać jedną z jego pięciu córek. Jeśli któraś mu się spodoba, będzie jego. Było to dla mnie rodem z opowieści o lampie Alladyna. W Turcji swatanie i pośredniczenie w małżeństwach było ciągle czymś normalnym i akceptowalnym. Było za to nie do pomyślenia przez człowieka wychowanego w kulturze indywidualizmu i szeroko pojętej wolności jednostki. Człowiek w każdym momencie swojego życia wie o świecie już tak wiele ale wciąż za mało. Cieszyło mnie to, że czerpałam z pracy w „Sofrze” coś więcej oprócz pieniędzy. Uczyłam się wiele o ludziach, zgłębiałam dobrze mi już znajomą kulturę, zawierałam nowe znajomości.

W międzyczasie zdążyłam już sprawdzić kilkadziesiąt ofert dotyczących pokoi do wynajęcia. Znalazłam coś, co wydawało mi się być odpowiednie. Dzielenie pokoju z Australijką przy Finchley Road. Ta sama ulica prowadziła do mojej pracy. Pomyślałam więc, że będę miała niedaleko. Okazało się jednak, że Finchley Rd ciągnie się prawie, że w nieskończoność – od St. John’s Wood jeszcze z pięć przystanków metra dalej. Szłam i szłam a podanego adresu ciągle nie było widać. Kiedy już dotarłam na miejsce i zobaczyłam budynek, w którym miałabym mieszkać, odwróciłam się na pięcie i maszerując z powrotem zadzwoniłam do Julii pytając czy pokój jest jeszcze wolny. Umówiłam się na spotkanie. Opłata wynosiła 300£ za miesiąc plus 255£ depozytu. Czarna strona tej transakcji była taka, że kolejna osoba, która miałaby się po mnie wprowadzić musiałaby zapłacić mi depozyt. Taka była zasada. To znaczy, że musiałabym starać się znaleźć kogoś na swoje miejsce, inaczej pieniądze przepadały. To mnie nie ucieszyło. Mieszkanie było jednak zupełnie nowe i bardzo czyste. W dodatku za ostatni tydzień lipca zapłaciłabym tylko 65£, a nie 75£ jako, że wszystkie rachunki były już opłacone. Nie miałam nic innego w zanadrzu, żadnej opcji.

Często myślałam sobie o tej całej sławie, którą opromieniony jest Londyn. Zastanawiałam się czy może ze mną jest coś nie tak, że wcale nie mdlałam z zachwytu. To samo jednak mówili znajomi z pracy. Uważali, że w tym mieście nie ma życia choć de facto życiem tętniło. Każda rzecz z osobna i wszystko razem było do szpiku kości skomercjalizowane. Londyn był po prostu świetnie opakowanym półproduktem gotowym do spożycia. Nie znałam w tym mieście miejsca, gdzie mogłabym się zatrzymać i powiedzieć „Życie jest piękne, chwilo trwaj dłużej”. Nie wierzyłam też, że takie miejsce jeszcze tutaj odnajdę. Moja skłonność do ciągłego przemyśliwania i analizowania różnych rzeczy, była do tego stopnia widoczna, że Özgür pytał mnie dlaczego mój duch ciągle ucieka gdzieś w chmury. Mój duch często uciekał do Turcji, do niepowtarzalnych chwil, które tam przeżyłam, oczywiście do Polski, do Krakowa, potem okrążał cały świat i wracał.

Podjęłam decyzje, że przeprowadzę się do pokoju za 75£. Ciągle przerażało mnie jednak to, że muszę oddać 255£, co do odzyskania których nie mogę mieć pewności. Bona miał się przeprowadzić 1 sierpnia do nowego domu w dzielnicy Elephant&Castle. Zaproponował mi żebym poczekała jeszcze około tydzień i zamieszkała razem z nim i kilkoma innymi osobami. Dzieliłabym pokój z Turczynką. Prawdopodobnie za 50£ tygodniowo. Musiałabym co prawda wydać 15£ na oyster metro card, ale i tak wciąż nie było to 75£. Zdecydowałam, ze to rozwiązanie jest najlepsze. Miałam nadzieję, że ki-łi pozwolą mi jeszcze przez jakiś czas spać na kanapie. Ostatnio zrobiłam im kruche ciasto z owocami i galaretką, które można powiedzieć zbliżyło nas do siebie.

Pewnego dnia do restauracji przyszedł Turek, razem ze swoją dziewczyną, Polką. Ania pracowała w nieruchomościach. Była ze swoim chłopakiem od dwóch i pół roku. Nie mówiła jednak po turecku i bardzo zdziwiła się, że ja nauczyłam się tego języka. Byłam w pracy więc nie mogłam z nią zbyt długo rozmawiać, ale nie chciała mnie puścić. Zadawała tysiące pytań, szukała punktu odniesienia, pytała mnie o moje zdanie na wiele tematów. Bez znajomości tureckiego nie mogła mieć większego rozeznania w tej kulturze. Była w Turcji na wakacjach. Nie znała prawdziwego życia w tym kraju. Nie mogła pojąć tego, że przez 2 lata zdążyłam tak bardzo zaangażować się i wciągnąć w tę mentalność. Dla mnie samej było to często niesamowite. Trudno się jednak dziwić, że ulegamy magii terenów, których bogactwo kulturowe jest niezmierzone, dodając do tego wpływy hetyckie, greckie, rzymskie, osmańskie.

Tekst: Karolina Markocka
Zdjęcia: oficjalna strona restauracji Sofra